Huaraz i wypad w Cordiliera Blanca – Laguna Llanganuco

Dojechaismy do Trujillo, pochodzilismy po miescie w celu nadrobienia zaleglosci w fotografiach spowodowanych kradzieza aparatu. Zajelo nam to sporo mniej czasu niz za pierwszym razem, bo miasto juz znalizmy na wylot i wiedzielismy, co jest warte sfotografowania. Po kolo trzech godzinach zaczelismy kombinowac, jak tu dojechac do Huaraz, czyli naszej bazy wypadowej w Cordiliera Blanca.

Okazalo sie, ze najpierw musimy dostac sie na poludnie miasta, gdzie w okolicy Rada Grau jest dworzec autobusowy, skad odjezdzaja autobusy do Chimbote. Przejazd zabral nam dwie godziny, ale… to byl koszmar. W sumie sam dojazd do Chimbote i ta godzina, ktora tam spedzilismy czekajac na autobus do Huaraz. Chimbote to miasto polozone prawie nad samym Oceanem. Zdecydowana wiekszosc ludzi w tym miescie trudni sie rybolostwem, wiec ryb w tym miescie nie brakuje, a w zwiazku z tym smierdzi tam jak diabli. Juz kilka portow rybackich przewinelo mi sie pod nogami, ale ten byl okropny. Smrod tak przerazliwy, ze zaczelismy sie z Eliza zastanawiac, jak tu mozna zyc. A no mozna – trzeba sie przyzwyczaic i juz. Ucieklismy stamtad jak najszybciej, nawet obiad zle smakowal. Wyruszylismy w kierunku Cordiliera Blanca i Huaraz… a droga byla duuuuga….

W sumie na mapie do pokonania jest okolo 200 km, a jechalismy bite 8 godzin z przymusowym postojem na odgruzowanie drogi… spokojnie zaraz do tego dojde:) Zdjecia juz widzieliscie, wiec wiecie mniej wiecej jak wygladala droga. Przez 5 godzin autobus ciagle sie wspinal, zeby w koncu dotrzec na wysokosc okolo 5500 m npm. Droga przypominala wstazke przylozona do zbocza gor, wila sie jak szalona i co jakis czas przekraczalismy prowizoryczny most z drewnianych pali. Im wyzej tym widoki wspanialsze, powietrze coraz zimniejsze i coraz bardziej ostre. W pewnym momencie autobus sie zatrzymuje. O co chodzi. Kierowca i „konduktor” wychodza, za chwile kilka nastepnych osob. cekawosc mnie pozerala, wiec wysiadlem przez okno, bo przejscie bylo cale zapchane, a siedzielismy na koncu busa. Patrze, zawalona droga skalami. No to bajer, mamy posprzatane. Glazy jak pieron! Kilofy, lopaty i do pracy rodacy.

Laguna Llanganuco
Laguna Llanganuco

Troche czasu uplynelo i udalo sie to przejechac, choc przyznam szczerze, ze patrzylem z zewnatrz, jak autobus sie przeslizguje nad przepascia, bo nie bylem pewien czy mu sie uda. Centymetry, zreszta sami mozecie zobaczyc. Wrocilem do busa i nagle poczulem straszne klucie w plucach. Powietrze, niesamowicie ostre, oddychanie az zaczelo sprawiac bol. Na szczescie po chwili przeszlo. W koncu dotarlismy do miasta, jednak juz bylo ciemno i trzeba bylo znalezc spanie. W busie poznalismy dwojke Austriakow, ktorzy mieli namierzony jakis nocleg. Okazalo sie jednak na miejscu, ze za noc kobieta chce 40 soli. Stanowczo ponad nasz budzet. Poszlismy czegos szukac w glab miasta. Znow noca, a wiecie jak tu po zmroku. Jeden, drugi, trzeci hostel. Ceny wysokie, troche nizsze niz w tym pierwszym, ale dalej za duzo. Juz zaczalem watpic i prawie zgodzilem sie na ostatnia propozycje, jednak jeszcze mialem namierzony jeden punkt. Udalo sie – 28 soli za dwojke, za dwie noce, co znaczy, ze mozemy sobie pozwolic na troche szalenstwa kosztem noclegu. Nastepnego dnia Laguna Llanganuco w Parku Narodowym Huascarian.

Wyjechalismy okolo 8 rano. Busik znow wspinal sie na gore, az dojechalismy do granic Parku. Chwile potem wysiedlismy, aby dojsc do pieknego jeziora tuz nad lodowcem i najwyzszym szczytem Peru i drugim co do wielkosci szczytem Ameryki Poludniowej, Huascarian. Piekne jezioro, czyste powietrze, ziab ciagnacy od lodowca. Piekna sprawa. Nad jeziorem zjedlismy obiad, troche popstrykalismy fotek, ale gluptak to nie Nikos, wiec cudow nie ma… czyli aklimatyzacja na dzien nastepny, ktory mial byc duzo trudniejszy. Okolo 800 metrow podejscia do wysokosci 5200 m n.p.m. i byl trudniejszy i to bardzo…

O autorze: Andrzej Budnik

Alternatywny podróżnik, zapalony bloger i geek technologiczny. Połączenie tych dziedzin sprawia, że w podróż przez australijski interior czy nowozelandzkie góry zabiera do plecaka drona, który pozwala mu przywieźć niepublikowane nigdzie wcześniej zdjęcia i oryginalne ujęcia wideo. Swoją duszę zaprzedał górom w północnym Pakistanie i tadżyckim Pamirze, które odkrywał podczas 4-letniej podróży lądowej przez Azję i Australię. Od wielu lat zaangażowany w aktywizację polskiego środowiska podróżniczego. Założyciel i obecnie współautor najstarszego, aktywnego bloga podróżniczego w Polsce – LosWiaheros.pl. Nominowany do Travelerów 2010 i Kolosów 2013. Zwycięzca konkursu Blog Roku w kategorii Podróże i Szeroki Świat w 2007 roku. Zawodowo licencjonowany pilot drona w firmie CrazyCopter.pl specjalizującej się w fotografii lotniczej i wideo z drona. Łącząc od lat pracę zdalną i podróże stara się promować styl życia określany Cyfrowym Nomadyzmem.

Podobny tekst

Czarny rynek dolarowy w Wenezueli

Łażę sobie po różnych miejscach w sieci i sporo osób dziwi, o co chodzi z pieniędzmi w Wenezueli. Dlaczego nie opłaca się ich …

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *