Kilka dni w Kapadocji

Pierwsze promienie słońca przedzierają się przez krzaki, w których spędzamy noc. Ale to nie słońce nas budzi, a dziwny szum słyszany co jakiś czas. Jesteśmy lekko zdezorientowani – co to jest. Patrzymy w górę i już wszystko jasne. Nad naszymi głowami unosi się sześć balonów…

Fajnie by było przelecieć się takim balonem, ale zdecydowanie nie jest to na naszą kieszeń. Około 110 euro za ponad godzinny lot, to zdecydowanie za dużo. Nic to. Zwijamy noclegownię i szukamy jakiejś mety, a potem mały rekonesans po Goreme.

Kapadocja jest dokładnie taka, jak sobie wyobrażaliśmy. Zupełnie się nią nie zawiedliśmy. Niesamowite tufowe formy, które przed tysiącami lat powstały w wyniku wybuchu wulkanów.  Robi to naprawdę spore wrażenie. Szczególnie po południu, gdy słońce mocnym światłem pada na jasne skały tworząc tym samym ciekawe cienie.

Pierwszy dzień spędzamy bardzo spokojnie. Urządzamy sobie spacer mało komercyjną dolinką z dala od tabunów turystów, którzy przewalają się przez Dolinę Miłości czy też Dolinę Róż. Pod wieczór jesteśmy w Uchisar – małej wiosce, nad którą góruje cytadela, a z niej można obserwować panoramę 360 stopni po okolicy.

Kapadocja, Goreme, Turcja.
Kapadocja, Goreme, Turcja.

Świat jest bardzo mały, a szczególnie gdy jest się daleko od domu. Idąc uliczkami Goreme spotykamy zupełnie przypadkowo Michała (napisał do nas przez Odyssei.com w kwietniu, bo chciał się dołączyć do naszej trasy po Iranie). Michał wraz ze znajomymi przez cały lipiec jeździ po Turcji, a swoją podróż zaczął od pociągu, którym my wracaliśmy w przeddzień naszego wyjazdy z Warszawy i tam też się pierwszy raz spotkaliśmy. Przy okazji obgadaliśmy trochę naszą wspólną trasę po Iranie. Zbiegi okoliczności czynią tę podróż jeszcze bardziej niesamowitą i ten w Goreme nie był ostatni.

Wieczorem idziemy do Michała i jego szóstki znajomych. Tym samym bardzo miło spędzamy wieczór na tarasie ich hostelu siedząc na tureckich poduszkach pod otwartym niebem pełnym gwiazd i zajadając soczystego arbuza.

Kolejne dni poświęcamy na trochę bardziej merytoryczne zagłębienie się w Kapadocję i jej historię. Odwiedzamy muzeum na wolnym powietrzu wpisane na listę Unesco, miejscowość Derinkuyu, gdzie znajduje się podziemne miasto i docieramy do trzeciego największego karawanseraju zachowanego po dziś dzień.

Freski w jednym ze skalnych kościołow.
Freski w jednym ze skalnych kościołow.

Dla mnie jako osoby kształconej w kierunku turystycznym było to o tyle ważne, iż o karawanserajach uczyłem się na studiach i maglował nas z nich mój promotor dr Alejziak. Karawanseraje można określić jako prymitywne formy dzisiejszych hoteli. Rozlokowane były głównie wzdłuż Jedwabnego Szlaku, którym wędrowali kupcy. Zmęczeni trudem drogi zatrzymywali się w karawanserajach, aby odpocząć, nakarmić wielbłądy, pomodlić się i ruszyć w dalszą drogę. My wybraliśmy taki, który jest zupełnie opuszczony, nie przyjeżdżają tam tabuny turystów i można w ciszy i spokoju poczuć atmosferę dawnych czasów. Nie bez przyczyny używam tych słów, gdyż ten akurat karawanseraj powstał  między 1231 a 1239 rokiem, co czyni go jeszcze bardziej magicznym. Patrząc na zdobienia, majoliki i resztki meczetu można przenieść się oczyma wyobraźni do czasów, gdy był on pełen wielbłądów, różnych towarów i gwaru tworzonego przez kupców do niego przybywających. Niesamowite…

Turcja to też Derinkuyu, do którego dotarliśmy późno wieczorem, już po zmroku, bo zupełnie nic nie jechało w naszym kierunku. W końcu zatrzymaliśmy ciężarówkę wiozącą kiszonkę i pech chciał, że się nie zmieściłem do kabiny. Jechałem więc pod plandeką na pace – cóż za klimat :)

Stragany w Goreme.
Stragany w Goreme.

Dzięki Michałowi i jego znajomym, którzy sprzedali nam dobrą miejscówkę w Derinkuyu zupełnie nie błądziliśmy. Pierwsze nasze kroki skierowaliśmy do parku, gdzie znajduje się pomnik Ataturka,  za nim jest śliczny sześcian trawki otoczony z każdej strony żywopłotem, przez który się przebiliśmy i tam w spokoju spędziliśmy noc. W nocy jednak mieliśmy dwie przygody. W pewnym momencie słyszę, że Alicja robi jakieś wielkie przemeblowania w swoim „posłaniu”. Okazało się, że z drzewa co jakiś czas spadały na nas malutkie kropelki żywicy. Przykryła się więc pokrowcem od plecaka i dalej zasnęła. My z Martą temat olaliśmy i rano czyściliśmy śpiwory, a Marta rozklejała włosy :)

Haaa, ale lepsza przygoda była dwie godziny później. Budzimy się nagle i widzimy, że podchodzi do nas jakiś zwierz. Pierwsze skojarzenie – szczur. Okazało się jednak, że szczur ten ma kolce i brakowało mu jeszcze tylko jabłka, żeby być już na 100% pewnym, że to jeż, a raczej jeż z rodziną :) I jeszcze standardowo o 4:30 przymusowa pobudka – śpiew muezina, ale tym razem puszczony z kasety i na fula, tak że dziw bierze, że nie rozsadziło jeszcze głośników.

Karawanserajna Jedwabnym Szlaku
Karawanserajna Jedwabnym Szlaku

Rano, jeszcze zanim zjechały się autokary z turystami, poszliśmy do podziemnego miasta. Powiem krótko – nie powaliło mnie. Fakt, jest to coś oryginalnego, jednak wg mnie nie warte wydania 15 lir tureckich. Po zwiedzaniu i śniadanku staramy się złapać stopa w stronę Kayserii. Nic nie jedzie, a słońce parzy, jest niemiłosierny upał – 38 stopni. Idziemy więc pod drzewko na centralnym placu miasteczka i rozwalamy tam się na karimatach. Stwierdziliśmy, że poczekamy do popołudnia, aż zwiększy się ruch na drodze, bo akurat była to niedziela. Przez te kilka godzin podeszło do nas tyle osób, że już się pogubiliśmy. Byliśmy zdecydowanie atrakcją tego miejsca i bardzo sympatycznie nam się gadało głownie w języku niemieckim ze starszymi dziadkami. Z dzieciakami graliśmy w piłkę, co na koniec naszej bytności zaowocowało m.in. tym, że łapiąc stopa nie mogliśmy się od nich odgonić. Łapaliśmy stopa więc w ponad 10 osób :) W ogóle jeśli chodzi o tureckie dzieci, to mimo, że nie znamy ich języka, a one nie znają żadnego innego poza tureckim, jakoś łatwiej można się z nimi porozumieć niż z dorosłymi.

Dzieci z Derinkuyu nie bardzo rozumiały skąd przybywamy dokąd zmierzamy i w ogóle kim jesteśmy, a były tego bardzo ciekawe. Turyści kojarzyli się tym dzieciom raczej z zatłoczonymi autokarami, z których wysiadali ludzie, zwiedzali podziemne miasto, kupowali pamiątki na pobliskich straganach i z powrotem pakowali się do autokarów, ale chyba rzadko kto zagłębiał się w to senne miasteczko. Byliśmy dla tych dzieciaków taką ciekawostką, tak samo jak one dla nas. Jeden z chłopców, co ciekawe największy łobuz, przyniósł z domu atlas historyczny Turcji na tle Europy i Azji. W ten sposób łatwiej było im zrozumieć skąd do nich przybyliśmy. Chyba udało nam się nawiązać z nimi nić porozumienia i trochę się zakolegować, czego dowodem były ciastka domowej roboty przyniesione w garści przez najmniejszego i najbrudniejszego chłopca. Po drodze kilka ciastek upadło mu na ziemię, ale szybko je pozbierał i poczęstował nas nimi okraszając wszystko najszczerszym na śwecie uśmiechem, nad którym połyskiwał świeży gilek. „Wszytskie dzieci nasze są!”

W efekcie końcowym wieczorem wylądowaliśmy w Kayserii, do której już zmierzał Barti ze Stambułu. Jechał całą noc, więc przespaliśmy się znów w parku, a raczej w ogródku jednej z restauracji pod opieką strażników i policjantów, którzy mieli tam wartę. Sami nam zresztą zaproponowali to miejsce i powiedzieli, że tak będzie bezpieczniej i było. Rano po krótkiej wymianie smsów, zjawił się jak zwykle roześmiany Barti ze swoim plecakiem-gigantem i po ogarnięciu najpotrzebniejszych spraw ruszyliśmy już na dwa zespoły w stronę Goreme, bo Bart chciał zobaczyć serce Kapadocji. A że jest geografem i dzierży kaganek oświaty na UJ, nie mogliśmy mu tego odmówić. Szybko dotarliśmy do Goreme. My z Alicją na 3 auta, Marta z Bartim do strzału z lekarzem, który jechał tylko kawałeczek za Kayseri, ale tak go oczarowali swoim urokiem osobistym, że podwiózł ich do samego Goreme nadkładając tym samym ponad 120 km.

Dziś wyruszamy w stronę Kurdystanu, więc pewnie stracimy łączność ze światem na kilka dni…

P.S. Wracając do tematu Kayseri, jest to duże miasto omijane przez turystów, bo nie ma tam zbyt wielu atrakcji, ale nie znaczy to wcale, że nie jest interesujące. W samym centrum miasta znajduje się ogromny bazar na który oczywiście się wybrałam w celu zakupienia chusty na głowę i jakiejś tuniki. W Turcji bazary bardzo się różnią od naszych polskich – są to po prostu ogromne, parterowe budynki z szeregiem sklepików, ułożonych tematycznie. Wszystko ma swoje miejsce, ale też łatwo się zgubić, bo jest to prawdziwy labirynt! Zadanie jakie sobie postawiłam, czyli zakupy było o tryle trudniejsze, że nikt na bazarze nie mówił w innym języku niż po turecku, a sprzedawcy patrzyli na mnie jak na kosmitę. Po czwartym lub piątym sklepiku miałam trochę dość tłumaczenia na migi tej samej rzeczy: tunika, długa z długim rękawem, nie wspomnę już o określaniu koloru i rozmiaru. Ciekawą rzeczą jest to, że w każdym sklepiku zawsze byłam obsługiwana przez kobietę, mimo, że w sklepie był też sprzedawca to nawet nie kiwnął palcem. Na targu odniosłam połowiczny sukces, bo udało mi się upolować tylko chustkę na głowę – to akurat nie było aż takie trudne.

Meczet w Kayseri
Meczet w Kayseri

Postanowiłyśmy z Martą przejść się też po sklepach z ciuchami. W jednym z nich próbowałyśmy sprzedawczyni wytłumaczyć na migi co nas interesuje, ale jakoś nie mogłyśmy się z nią dogadać. Sprzedawczyni zawołała koleżankę, ale skutek był podobny, więc przyszła nastepna sprzedawczyni i tak po 10 min stałyśmy z Martą  otoczone wianuszkiem ekspedientek, które patrzyły na nas z zainteresowaniem a my jak te małpki wymachiwałyśmy rękami i czym się tylko dało, żeby nawiązać choć wątłą nic porozumienia. Nasze strania nie poszły na marne: Marta wyszła ze sklepu z niebieską tuniką.

To było bardzo ciekawe i pouczające doświadczenie i tak naprawdę to świetnie się przy tym bawiłam, choć po wszystki byłam wykończona.

O autorze: Andrzej Budnik

Alternatywny podróżnik, zapalony bloger i geek technologiczny. Połączenie tych dziedzin sprawia, że w podróż przez australijski interior czy nowozelandzkie góry zabiera do plecaka drona, który pozwala mu przywieźć niepublikowane nigdzie wcześniej zdjęcia i oryginalne ujęcia wideo. Swoją duszę zaprzedał górom w północnym Pakistanie i tadżyckim Pamirze, które odkrywał podczas 4-letniej podróży lądowej przez Azję i Australię. Od wielu lat zaangażowany w aktywizację polskiego środowiska podróżniczego. Założyciel i obecnie współautor najstarszego, aktywnego bloga podróżniczego w Polsce – LosWiaheros.pl. Nominowany do Travelerów 2010 i Kolosów 2013. Zwycięzca konkursu Blog Roku w kategorii Podróże i Szeroki Świat w 2007 roku. Zawodowo licencjonowany pilot drona w firmie CrazyCopter.pl specjalizującej się w fotografii lotniczej i wideo z drona. Łącząc od lat pracę zdalną i podróże stara się promować styl życia określany Cyfrowym Nomadyzmem.

Podobny tekst

Czy palec boży to bujda na kółkach?

Do Aktau, miasta na zachodnim krańcu Kazachstanu, przyjeżdża się głównie po to, aby złapać prom do Baku, albo właśnie takim …

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *