Ktoś kto ma gruby plik banknotów w kieszeni, zwłaszcza tych zielonych, najczęściej uważa, że wszystko można kupić. Pewien handlarz, który zajechał nam drogę wszechmocnym Kamazem, myślał, że kupuje się też ludzi. Choć swoje zasady miał.
Rano szybko zwijamy nasz mały obóz i parząc sobie języki gorącą owsianką liczymy ile jeszcze mamy kilometrów do Sarhat-e-Broghill. Trzydzieści? Może trochę więcej, ale maksymalnie czterdzieści. Powinniśmy zajechać tam na wieczór. Zależy jaka droga będzie. Płasko ma być, ale zobaczymy.
Na pierwszych przejechanych kilometrach zakopujemy się w piachu. Totalnie. Zsiadka z rowerów i pchamy. Pchamy. Pchaaaaaamyyyyy. Yyyyyy. No ciężko. Jak tak ma być cały dzień, to dzięki.
Lepiej jest kiedy Andrzej idzie przede mną, bo koła jego roweru tworzą w piasku wąskie wgłębienie i dzięki temu łatwiej mi się przepycha mój rower. Nic mu nie mówię początkowo, ale widzę, że się męczy. Zmieniamy się. Teraz ja przepycham szary piach a Andrzej zadowolony podąża moim śladem. I znów zmiana. I zmiana. I nagle nadciąga wielka chmura pyłu, która dodatkowo charczy i pluje czarnym dymem. To Kamaz, ruska myśl techniczna. Oprócz samochodów 4×4, to jedyna maszyna, która da radę tędy przejechać.
Kamaz wyprzedza nas z hukiem silnika, brzęczeniem metalowej naczepy i okrzykami siedzących w nim mężczyzn. Nie odkrzykujemy Alejkum a Salam, bo próbujemy złapać choć trochę powietrza w tej chmurze pyłu. Machamy tylko przyjaźnie, żeby nie było, że jacyś niegrzeczni jesteśmy i na dzień dobry nie odpowiadamy.
Ciężarówa zatrzymuje się. W zgrabnym stylu wyskakuje z niej dwóch chudych mężczyzn, a trzeci o budowie bardziej okrągłej, coś jakby wyturliwuje się i wita nas półzłotym uśmiechem. Każdy z nich od razu przystępuje do swoich obowiązków. Jeden chudy wskakuje na pakę i otwiera skrzypiące ażurowe wrota naczepy. Drugi ogląda koła Kamaza, a ten okrąglejszy siada na kamieniu i wyjmuje notes.
Teraz wszystko rozumiem, ta ciężarówka to sklep. Jeden chudy to szofer, drugi chudy to magazynier, a ten okrąglejszy to kupiec – szef. Sklep się tu zatrzymał, bo po drugiej stronie rzeki jest wioska. Na wąskim moście dla pieszych już widać pierwszych klientów, którzy prowadzą swoje osły.
No tak, handel obwoźny ma tu dość długą tradycję. Tyle, że kiedyś zamiast samochodów były wielbłądy. Zarówno Kamaz jak i wielbłąd to mocni zawodnicy. Niegdyś zwierzęta dreptały cierpliwie po jedwabnym szlaku, przenosząc na grzbiecie cenne towary. Dziś zastąpiły je Kamazy. Niezawodne, mocne, łatwe do naprawienia – w sam raz na afgańskie wertepy. Taka współczesna karawana.
Zaczyna się handel. Magazynier ugina się pod ciężarem pękatych worków z mąką i z ryżem, ale bez gadania wykonuje polecenia kupca. Szofer w tym czasie robi herbatę. Klienci oglądają towar, cmokają, dyskutują z kupcem, a ten coś zapisuje w zeszycie. Wreszcie ciężkie worki lądują na grzbietach osłów, które powolnym krokiem same wracają do wioski. Miejscowi obchodzą ciężarówkę zerkając z ciekawością co można jeszcze kupić. Jest koncentrat pomidorowy, jest miejscowa Cola, są chińskie cukierki i są jakieś kamienie.
Z wioski przychodzi jeszcze jeden człowiek. Ciągnie za sobą obładowanego czymś osiołka. To wełna zbita w płachty. Następuje wymiana towarów. Za dwie takie płachty miejscowy dostaje worek mąki, trzy puszki koncentratu pomidorowego, jeden kamień i dwie paczki chińskich cukierków. O, jednak frunie już do niego trzecia.
Całe zakupy odbywają się w spokojnej atmosferze. Handlarz w pełnym skupieniu zapisuje wszystko skrupulatnie w zeszycie. Magazynier uważnie słucha co, ile i komu ma wydać, a szofer coś pichci na przenośnej kuchence gazowej.
Gdy zakupy dobiegają końca szef zaprasza nas na herbatę i chleb. Nie odmawiamy. Nic nie rozumiemy z ich mowy, więc dogadujemy się jakoś na migi. Handlarz daje nam do zrozumienia, że następne kilometry drogi to piach, a potem kamienie i że na rowerze łatwo nam nie będzie. Chwilę później na polecenie szefa nasze sakwy i rowery lądują na ciężarówce. Dobra. Czemu nie? Przejedziemy sobie wygodnie te wertepy. Fundamentalnymi rowerzystami nie jesteśmy, więc chętnie z tej podwózki korzystamy.
Droga jest taka jak zapowiadał handlarz, plus na odcinku trzech kilometrów jest zupełnie zalana. Co tu dużo gadać, dobrze, że nam się ta ciężarówka trafiła, bo nieźle byśmy się tu namęczyli, a tak siedzimy sobie wygodnie na workach z mąką przykrytych wełnianymi płachtami. Patrzymy tylko na tę kupę kamieni w tylnej części ciężarówki i zastanawiamy się co to jest? Po co to? Przecież kamieni wszędzie tutaj mnóstwo…Kamaz zatrzymuje się w kolejnej wiosce, a swoje przybycie ogłasza głośnym klaksonem. Zbiegają się natychmiast mężczyźni, ale tym razem rozmowa wyraźnie dotyczy tajemniczych kamieni. Jednak pora jest już obiadowa i handlarz na głodnego interesów robić ani myśli. Lądujemy więc w czyimś domu i zostajemy zaproszeni na obiad.
Gospodarz przyjaźnie rozmawia z handlarzem, żartują, śmieją się. Widać, że znają się od dawna. Może to nawet jakaś rodzina… nie wiemy, bo nic nie rozumiemy.
Po obiedzie i małym odpoczynku przyszedł wreszcie czas na interesy. Kamienie. Lądują jeden po drugim na ziemi, a potem każdy z osobna zostaje zważony. Oczywiście wszystko zapisywane jest przez kupca w jego obszernym zeszycie a waga kamienia uwieczniona zostaje pisakiem na każdym egzemplarzu. Wcześniej tak przyjaźnie rozmawiający przy obiedzie mężczyźni, teraz patrzą na siebie surowo i pilnują co by nie zostać stratnym. W interesach sentymentów nie ma. Jest towar, jest zeszyt, jest waga, są konkretne pieniądze i chińskie cukierki jako gratis.
Przyglądamy się temu wszystkiemu i niczego nie kumamy. Co to za kamienie? Nasze zdziwienie jest jeszcze większe, gdy widzimy jak miejscowy mężczyzna zbiera drobne kawałki tych kamieni, które odłupały się w czasie rozładunku.
Kamazowa karawana zatrzymuje się jeszcze w wielu miejscach. Kupiec z każdym wita się wylewnie. Pewnie szybciej już byśmy sami tymi rowerami dojechali, ale wcale nie o to nam przecież chodzi. Z zaciekawieniem i z przyjemnością oglądamy jak działa współczesna karawana i jak robi się tu interesy. Wszystko przebiega w spokojnej, ale dość poważnej atmosferze. Każdy jest skupiony na swojej pracy. Zwłaszcza kupiec zlicza i zapisuje wszystko dokładnie. Nikomu się nie spieszy.
Widać, że oprócz wymiany towarów, następuje tu też wymiana informacji. Handlarz coś żywo opowiada, a ludzie słuchają, potem na odwrót. W tym momencie właśnie czujemy żal, że nie znamy miejscowego języka.
Z objazdowym sklepem spędziliśmy ponad pół dnia, a przemieściliśmy się o jakieś dwadzieścia pięć kilometrów. Dalej nie jadą. Zabieramy więc rowery i montujemy sakwy. Handlarz postanawia dobić jeszcze jednego targu. Na migi pokazuje, że da Andrzejowi kasę, a ja niby miałabym zostać żoną handlarza… ciekawe którą? To oczywiście takie żarty bardziej były i kupiec życzył nam jeszcze czegoś w rodzaju szerokiej drogi.
A co to za kamienie na tym Kamazie były dowiedzieliśmy się dopiero na końcu naszego pobytu w Afganistanie.
Hey hey! WIęc co to były za kamienie? Po co je przewozili??
Czyżby Lapis lazuli? :)
Blisko Dorota, ale kolor bardziej wpadał miejscami w róż…
Nie mówi się Kamaz tylko Kama3 (tak czytałam w dzieciństwie)
Dokładnie tak samo tę nazwę czytałem! Witaj w bandzie:)
Takich osób jest więcej… ;)
sól?
Tak, to była sól! :)