Zatoka widziana z Przylądka Jork.

Jardin River & telegraph track

„Nadjeżdża, zwalniaj!” Zatrzymuję rozpędzony samochód, zamykamy wszystkie szyby i czekamy aż „pustynna burza” koło nas przemknie. Ciągnik i trzy przyczepy to drogowe pociągi nazywane tutaj: road train. Wymijają je przy pełnej prędkości tylko najbardziej doświadczeni kierowcy, a wyprzedzanie ich po drodze bitej graniczy z samobójstwem. Tumany kurzu, które za sobą ciągną sprawiają, że nie widać nic na więcej niż metr wokół samochodu. Dosłownie jakby się było w środku piaskowej burzy.

„Nadjeżdża, zwalniaj!” Zatrzymuję rozpędzony samochód, zamykamy wszystkie szyby i czekamy aż „pustynna burza” koło nas przemknie. Ciągnik i trzy przyczepy to drogowe pociągi nazywane tutaj: road train. Wymijają je przy pełnej prędkości tylko najbardziej doświadczeni kierowcy, a wyprzedzanie ich po drodze bitej graniczy z samobójstwem. Tumany kurzu, które za sobą ciągną sprawiają, że nie widać nic na więcej niż metr wokół samochodu. Dosłownie jakby się było w środku piaskowej burzy.

Niestety nasz samochód ma zepsutą klimatyzację, więc jedyna rada na panujące tutaj upały to otwarte szyby i o ile przez to trochę bliżej jesteśmy mijanej natury, to spotkanie z drogowymi pociągami nie jest tym, co lubimy najbardziej. Ale nie psioczmy, wczoraj jeden z „maszynistów” bardzo nam pomógł, więc cierpliwie znosimy te ogromne tumany kurzu.

Domy termitów - Cape York.
Domy termitów – Cape York.

W połowie dnia dojeżdżamy do Junction Road House, który jest strategicznym punktem dla tych, którzy wybierają się na podobno najtrudniejszą trasę off road’ową w Australii – wzdłuż dawnej linii telegraficznej  wprost na Cape York. Dla nas to zadanie nie było wykonalne, bo po pierwsze nie mam jeszcze wystarczających umiejętności terenowych, po drugie samochód nie ma wyciągarki i po trzecie zalecane jest jechać tą trasą przynajmniej w grupie 2-3 samochodów, gdyż jeden drugiemu może pomóc w razie problemów. Zresztą jedna z pierwszych przeszkód dość szybko otwiera oczy, jakie są realia tego szlaku – bardzo strom zjazd w dół o wysokości 3 metrów (foto tutaj)… hehe, innym razem może ;)

My więc po uzupełnieniu diesla (1,90 za litr – sic!) ruszamy południowym objazdem i powiem Wam jest to najprzyjemniejsza część trasy, jaką do tej pory jedziemy. Nagle busz zamienia się w dżunglę, droga wije się jak szalona wśród tej gęstwiny – co jakiś czas podjazd, strumyk, więc ciągle zmiana biegów i pełne skupienie odpłacają mi za te męczarnie, które przeżywałem dnia poprzedniego. Po chwili znika dżungla i pojawia się półpustynia, a drogę całkowicie pokrywa piach – raz czerwony, innym razem biały, a czasem też i standardowo żółty. Jedzie się jak w bajce, napęd na 4 koła sprawia, że auto w ogóle się nie ślizga i prowadzi się je jakby w grze komputerowej jechało się w jakimś wyścigu. Magia…

Przymusowe tankowanie na jednej z najdroższych stacji w Australii.
Przymusowe tankowanie na jednej z najdroższych stacji w Australii.

Po dwóch godzinach tej pięknej drogi dojeżdżamy do skrzyżowania, gdzie kończy się południowy objazd, naszą drogę przecina  szlak dawnego  telegrafu, a chwilę później zaczyna się północny objazd. My tym razem zjeżdżamy na legendarny telegraf, aby zanocować wśród wodospadów w Jardin River National Park. Legenda telegrafu nie daje o sobie zapomnieć i już po kilkuset metrach mamy przed somą stromy zjazd i zaraz za nim długą zalaną drogę. Zjechanie samochodem na dół oznacza tylko tyle, że trzeba jechać dalej przed siebie, ale czy woda nie jest za głęboka. Gasimy więc samochód i wychodzimy zbadać dno – teraz już nie ma żartów, tu nam nikt nie pomoże jeśli byśmy utknęli. Jesteśmy my, samochód i wokół dzika przyroda, którą jakoś trzeba okiełznać.

Przed wejściem do wody rozglądamy się uważnie czy nie ma wokół jakichś krokodyli, bo to już ich kraina. Nic nie widać podejrzanego, wiec krok po kroku zanurzamy się w wodzie i z zaniepokojeniem stwierdzamy, że dno jest bardzo grząskie. Pozornie woda nie jest głęboka aż do momentu, gdy  dochodzimy do połowy podtopionej rzeki i wtedy mamy już ponad 70 cm. Z lekcji poprzedniej wiemy już, że nasz samochód spokojnie sobie poradzi z tą ilością wody, ale trzeba będzie bardzo ostrożnie jechać, aby się nie zakopać i przede wszystkim jechać płynnie. Alicja zostaje w najgłębszym miejscu podtopienia, abym dokładnie wiedział, kiedy mam najbardziej uważać, gdy będę przejeżdżał. Wracam do samochodu, zapalam silnik i włączam reduktor oraz drugi bieg. Powoli staczam się ze stromego zjazdu i zanurzam w wodzie. Po chwili czuję, że koła zaczynają się ślizgać, ale mając ustabilizowaną prędkość i nie gazując  mocniej auto idzie stosunkowo płynnie. Dojeżdżam już do Alicji, która odskakuje na bok i wtedy samochód zapada się jeszcze bardzie. Adrenalina znów sięga zenitu, ale samochód powoli i z gracją czołgu wojennego przebija się przez tę mieliznę i po chwili wynurza się z wody. Teraz pomyślcie sobie, że to pewnie była jedna z łatwiejszych przeszkód na szlaku dawnego telegrafu – nabieramy poważną ochotę na to, aby go kiedyś całego przejechać, ale na to przyjdzie jeszcze czas.

Dalszy szlak jest stosunkowo wąski, więc nie da się szybko jechać. Po około 20 minutach jazdy pokonujemy siódmy kilometr i dojeżdżamy do wodospadów Eliot oraz Twin Falls i tam zostajemy na noc, która jak się potem okazało jest pełna koncertów i arii w wykonaniu chyba wszystkich żyjących wokół stworzeń. Tak dziwnych dźwięków nie słyszeliśmy jeszcze nigdy i z miłą chęcią kontemplujemy każdą chwilę sam na sam z naturą.

Poranny prysznic i masaż - gratis! Twin Fall, Cape Yor.
Poranny prysznic i masaż – gratis! Twin Fall, Cape Yor.

Następnego dnia idziemy pod prysznic, ale jaki prysznic! Wskakujemy pod kaskady wodospadu i dostajemy darmowy masaż karku i pleców. Po chwili jesteśmy już maksymalnie obudzeni i pluskamy się w wodzie a przez otaczające nas drzewa na twarz padają nam pierwsze promienie słońca. Potem już tylko poranna kawa, śniadanie w postacie płatków z mlekiem, chwila na spakowanie biwaku i dalej w drogę, ku Cape York.

Droga jak dnia poprzedniego ślicznie wije się wśród bujnych lasów tropikalnych, zaczynamy czuć wilgoć podobną do tej w Timorze Wschodnim, bo przecież jedziemy coraz bardziej na północ i zbliżamy się tym samym też do Papui Nowej Gwinei, której las tropikalny prawie czujemy na odległość ;)

Północny kraniec Australii.
Północny kraniec Australii.

Dojeżdżamy w końcu do Jardin River i tam ku naszemu niezadowoleniu musimy zapłacić 88 AUD za prom, którym przeprawimy się na drugą stronę rzeki. Humor nam się trochę poprawia w momencie, gdy dowiadujemy się, iż ten bilet pozwoli nam też wrócić tym promem przez rzekę, że jest on tym samym pozwoleniem na wjechanie na Aborygeńskie terytoria Injinoo oraz i że pozwala nam na biwakowanie na kilku kempingach w rejonie Cape York. Trzeba przyznać ktoś to sprytnie rozwiązał. Wjeżdżamy zatem na prom, który hmm… promu raczej nie przypomina, gdyż dla mnie jest to kawałek mostu, który przesuwa się wzdłuż lin zamocowanych na obu brzegach rzeki. Tutaj nazywa się to promem, więc niech tak będzie :)

Ostatnia godzina jazdy to niezłej jakości droga do Bamagi, stolicy regionu, gdzie najpierw jedziemy do Centrum Aborygenów Injinoo, aby wypytać, gdzie dokładnie możemy jechać. Po usłyszeniu sakramentalnego TAK dla naszych wstępnych planów, jedziemy do rangersów, aby wypytać o stan dróg i szybko opuszczamy miasto, aby po kolejnej godzinie drogi dojechać do krańca Australii, gdzie spędzamy w zupełnej samotności kilka następnych dni, ale o tym w ostatniej części przygód pt. Cap York Mission :)

Kolejna relacja z krańca Australii.

O autorze: Andrzej Budnik

Alternatywny podróżnik, zapalony bloger i geek technologiczny. Połączenie tych dziedzin sprawia, że w podróż przez australijski interior czy nowozelandzkie góry zabiera do plecaka drona, który pozwala mu przywieźć niepublikowane nigdzie wcześniej zdjęcia i oryginalne ujęcia wideo. Swoją duszę zaprzedał górom w północnym Pakistanie i tadżyckim Pamirze, które odkrywał podczas 4-letniej podróży lądowej przez Azję i Australię. Od wielu lat zaangażowany w aktywizację polskiego środowiska podróżniczego. Założyciel i obecnie współautor najstarszego, aktywnego bloga podróżniczego w Polsce – LosWiaheros.pl. Nominowany do Travelerów 2010 i Kolosów 2013. Zwycięzca konkursu Blog Roku w kategorii Podróże i Szeroki Świat w 2007 roku. Zawodowo licencjonowany pilot drona w firmie CrazyCopter.pl specjalizującej się w fotografii lotniczej i wideo z drona. Łącząc od lat pracę zdalną i podróże stara się promować styl życia określany Cyfrowym Nomadyzmem.

Podobny tekst

Wielkanocne wspominki australijskie

Minął ten szalony okres rozjazdów po Polsce, które z jednej strony przemiłe, bo to okazja do wielu spotkań. Z drugiej strony …

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *