Po przejechaniu ponad 900 km trasą off road’ową dojeżdżamy do wybrzeża nieopodal najdalej wysuniętego na północ krańca Australii. Droga dała nam mocno w kość, więc widząc złocistą plażę, palmy i mając świetne miejsce na biwak, decydujemy się zostać tutaj dłużej i naładować trochę baterie na drogę powrotną.
Po przejechaniu ponad 900 km trasą off road’ową dojeżdżamy do wybrzeża nieopodal najdalej wysuniętego na północ krańca Australii. Droga dała nam mocno w kość, więc widząc złocistą plażę, palmy i mając świetne miejsce na biwak, decydujemy się zostać tutaj dłużej i naładować trochę baterie na drogę powrotną.
Jesteśmy już dostosowani do tutejszych pór dnia i nocy, więc wstajemy około 6 rano, a kładziemy się spać zaraz po zachodzie słońca. W ciągu dnia patrzymy na morze, czytamy książki, szukamy ciekawostek o Australii lub przyrządzamy coś pysznego do jedzenia zupełnie sobie nie żałując. Trzy dni mijają jak z bicza strzelił, ale szczerze trzeba przyznać, że pod koniec już nas tyłki zaczęły trochę swędzieć. Trzy dni w jednym miejscu – zdecydowanie za długo.
Tę sielską atmosferę w pewnej chwili przerwała Alicja, która szukając drewna na ognisko napotkała pierwszego węża, którego zobaczyliśmy na dziko w Australii. Owinięty wokół gałęzi na drzewie był prawie niewidoczny. Spoglądał na nas, badał i zastanawiał się, co z nami zrobić ;) Co prawda nie był to duży wąż, ale spotkanie go zapaliło mi zdecydowanie czerwoną żarówkę i każdy następny krok był stawiany z namysłem, żeby czasem nie sprowokować losu –szczególnie tutaj, na krańcu Australii.
A propos krańca Australii, dzieli nas od niego kilkaset metrów, ale żeby tam dotrzeć musimy wrócić kilka kilometrów w głąb dżungli i odbić w wąską drogę. Po drodze mamy nietrudną przeprawę przez zalaną drogę i po kilku kilometrach dojeżdżamy do kolejnej plaży. Tam zostawiamy samochód i wspinając się ścieżką po ogromnych kamieniach po około 15 minutach docieramy na kraniec Australii. Robimy sobie pamiątkowe zdjęcie i wspominamy jak kilka miesięcy temu staliśmy wraz z Josephine na krańcu Azji – najbardziej wysuniętym na południe krańcu Azji kontynentalnej.
To właśnie w takich miejscach jak krańce kontynentów, szczyty górskie etc. zawsze zbiera się na jakieś filozoficzne myśli. Zaczynamy zastanawiać się nad naszą półtoraroczną wędrówką, nad krajami, które przebyliśmy, nad ludźmi, których po drodze spotkaliśmy. Coraz więcej wspomnień i coraz dalej od domu, a nam jakby coraz łatwiej i prościej się podróżuje choć fundusze się skurczyły prawie do zera.
Wszystko toczy się samo, bez planów, bez pośpiechu, bez tzw. „napinki”. Nabieramy dystansu do codziennych spraw, problemów, które spotykamy po drodze, bo zawsze na wszystko znajduje się jakaś rada. Zwykle poznajemy kogoś, kto poda nam rękę i chętnie podzieli się doświadczeniem lub sprzeda nam jakieś triki, co jest „naj”. Australii mocno się obawialiśmy jako kraju bardzo drogiego. Ileż to było dyskusji przed wyjazdem z Polski, że przecież tam nie da się tanio podróżować, że wszystko jest drogie i dla zwykłego zjadacza chleba po prostu nieosiągalne. Tak nie jest! Wystarczy tylko garść chęci, szczypta pracy, trzy ziarnka szczęścia i wywar z rośliny o nazwie pasja i oto w Twoich rękach znajduje się likier o nazwie „podróżować może każdy”… o ile naprawdę chce…
Słońce zaczyna przypiekać coraz bardziej, a wilgoć też nie pozostaje za bardzo w tyle. Ostatni rzut oka na Przesmyk Torres, który kryje za sobą gdzieś tam w oddali niezbadaną Papuę! Tam też kiedyś dotrzemy, przyjdzie i na to odpowiednia pora, a teraz zbieramy się do powrotu. Zanim jednak udaliśmy się w drogę powrotną skręcamy z głównej drogi do Bamagi w kierunku lokalnego lotniska, gdzie podobno w pobliskiej dżungli kryć się mają ponad 50-letnie wraki samolotów. Pierwszy udaje nam się namierzyć bardzo szybko. Z drugim mamy już zdecydowanie więcej problemów, a trzeciego mimo szczerych chęci nie udaje nam się odnaleźć. Być może zarósł już zupełnie, natura go powoli konsumuje i ślad po nim właśnie ginie.
Wieczorem jesteśmy świadkami ogromnego oberwania chmury. W przeciągu dosłownie kilku minut pobliskie drogi zamieniają się w potoki pełne wody, a my zaczynamy myśleć o rzekach, które przed nami czekają w drodze powrotnej. Musimy chyba się trochę pospieszyć, bo już dawno po sezonie i tylko fakt, że pora deszczowa w tym roku spóźniona, pozwala nam w ostatniej chwili zobaczyć tę część Australii. Mało ciekawie byłoby tutaj utknąć na pół roku, aż do czerwca, choć hmm… byłoby to zdecydowanie bezcenne doświadczenie.
Następnego dnia po sytym śniadaniu wyjeżdżamy tuż przed 7 rano. Mijamy miasto Bamaga obieramy kierunek południowy. Pierwszy samochód napotykamy dopiero przed 12 w południe tuż przed Junction Road House .Jedyna osoba na posterunku, która tu jeszcze została to kobieta w wieku ok. 35 lat. Mówi, że jesteśmy pierwszymi ludźmi, których dziś spotyka, więc porę deszczową faktycznie czuć. Ruch na drodze praktycznie zamarł. A co ona tutaj jeszcze robi pytam ciekawsko: „Kocham ten spokój, pustkę wokoło, świadomość, że nie ma nikogo w promieniu kilkuset kilometrów”. Zapytana czy się nie boi odpowiada: „Czegóż mam się bać? Termitów? Krokodyli tu nie ma, a poza tym mam strzelbę w razie czego” Po skasowaniu nas za paliwo, wraca do swojej krzyżówki i życzy nam szerokiej drogi, a my mkniemy w kierunku południowym… byle zdążyć przed deszczami.
PS: O ile natknęliśmy się na węża, o tyle nie udało nam się spotkać żadnego krokodyla, a miało ich tutaj być pełno. Woda, jak lokalni mawiają, miała wręcz bulgotać i co? Gdzie te wszystkie pływające „torebki damskie” się pochowały? Chyba za bardzo są zajęte sobą nawzajem, gdyż akurat teraz mają okres godowy… krokodyla więc nie było nam dane zobaczyć. Innym razem.