Spędzone w Sydney Święta Bożego Narodzenia były dobrym przykładem na to, jak inaczej spędza się czas podczas świąt w Polsce i w Australii. Dziś będąc na drugim końcu tego kraju, w krainie krokodyli (miastowi ze wchodu kraju delikatnie nazywają to prowincją), przekonaliśmy się, jak obchodzi się w tej dziwnej krainie Wielkanoc.
Nadszedł długi weekend wielkanocny wydłużony poprzedzającym go Anzac Day oraz dodatkowym bonusem od państwa w postaci wolnego wtorku tuż po świętach. Darwin wymarło. Największe miasto w całym Terytorium Północnym przypominało te senne i wiejące nudą miasteczka, przez które przejeżdża się jadąc z lub do outbacku. Pustka, kilka samochodów zaparkowanych na drodze i wiatr, który przegania pył po ulicy… Gdzie Ci wszyscy Australijczycy, jak nie w mieście? Może wszyscy ze święconkami poszli do kościoła?
Lokalne miejsca przeznaczone na pikniki po prostu były wypchane po brzegi. Oczywiście największe branie miały stanowiska, gdzie było BBQ, ale nie tylko. My na święta chcieliśmy się zaszyć w jednym z Parków Narodowych na południe od Darwin, ale nie przewidzieliśmy tego, że tutaj Wielkanoc, to kolejna szansa na wyrwanie się z miasta.
W parku przetrwaliśmy piątek, ale w sobotę uciekliśmy dalej na południe w miejsce, które nie jest oznaczone jako turystyczna atrakcja, ale lokalsi je też znali! W sobotę wieczorem było prawie pełno, a w niedzielę rano kontynuowaliśmy dalszą ucieczkę w jeszcze większą dzicz, o ile to dobre słowo.
Staraliśmy się jak tylko potrafiliśmy. Kilkadziesiąt kilometrów drogą drugiej kategorii, potem trochę off-roadem, kilka przejazdów przez zalaną drogę i dotarliśmy w miejsce, które było magiczne i spokojne… ale tylko do poniedziałku w południe. Wieczorem tego dnia także unosił się w powietrzu zapach grillowanych kiełbasek, steków z kangura i brzęk butelek oraz gniecionych puszek. Nie było wyjścia – przyłączyliśmy się do nich i bawiliśmy się świetnie. Tłum rozjechał się do domów dopiero we wtorek po południu, bo następnego dnia musieli wracać do pracy, a my zostaliśmy sam na sam z wodospadami, ciszą i ptakami nadającymi z drzew i było jakoś tak pusto.
Parki Narodowe Litchfield i Kakadu podobno pękały w szwach (to wiemy z relacji znajomych), a tereny rekreacyjne w Darwin oplecione zostały dymem z grila. Tutaj wszyscy pędzą ku naturze i na zieloną trawkę, a wiecie co jest w tym wszystkim najciekawsze? Brak śmieci! W Australii prawie w ogóle nie widać śmieci, często trzeba je zabrać ze sobą, bo nie ma koszy, ani kontenerów. Da się! Naprawdę, da się nie śmiecić!
Ps: Żeby nie było – wprowadziliśmy mały polski akcent w poniedziałek rano. Nie muszę Wam mówić, że wszyscy dookoła byli ciężko zdziwieni, jak ich obudziły fontanny wody! :) Nikt nie załapał o co chodzi i się nie mścił, więc poprzez naturalizowanych Australijczyków z Azji wytłumaczyliśmy reszcie, że to taki polski songkran :) Załapali w końcu! A jak Wy? Jakieś innowacyjne spędzanie świąt uskutecznialiście?
PS2: Aha, to spojrzenie na Wielkanoc pochodzi z Darwin i okolic, więc jeśli gdzieś indziej w Australii jest inaczej, to chętnie się o tym od Was dowiemy! Serio :))
PS3: My dziś wróciliśmy do Darwin, bo Couchsurferzy organizowali słynne tutaj piątkowe BBQ. Planowaliśmy tego samego dnia wyjechać z miasta, bo spania nie mieliśmy nagranego i w sumie mieliśmy tylko zrobić porządne zakupy i dalej w drogę, ale znów nas ktoś przygarnął bez pytania i prawie na siłę ;) No więc chyba odkurzymy stare kąty, odwiedzimy sobotni i niedzielny market, poszwendamy się po marinach (sporo jachtów przez ostatnie dwa tygodnie się pojawiło w okolicy) i zobaczymy co dalej. Myśleliśmy nad tym, żeby przyłączyć się jako wolontariusze do rangersów naprawiających szlaki 4×4 w Kakadu NP… to mogłoby być ciekawe :) Kto wie… „no plan is good plan” :)