W czasie naszej prawie dwuletniej podróży nasłuchaliśmy się już dziesiątek niesamowitych historii. Prawdziwe czy nie, zawsze wybudzają naszą ciekawość i chętnie ich słuchamy. Wśród tych wszystkich opowieści, czasem zabawnych, czasem wzruszających, a czasem przerażających, były także te o przykrych niespodziankach, jakie zdarzają się podczas podróży. Wierzcie lub nie, ale jest jeszcze wiele osób, które wyruszają w podróż do „egzotycznych krajów” bez żadnego przygotowania.
Ostatnio wpadł mi w ręce najnowszy raport z badania, które przeprowadzono wśród polskich turystów wyjeżdżających w celach turystycznych do tzw. krajów tropikalnych. Wg danych przedstawionych w tym raporcie 30% respondentów poddało się szczepieniom ochronnym przed podróżą. Trochę mnie to zastanowiło…
Historie zasłyszane w trakcie tej podróży świadczą o tym, że czasem „hura optymizm” i wiara w to, że „jakoś to będzie” nie wystarczą. Ludzie, którzy beztrosko podchodzą do tematu zdrowia w podróży, niestety zamiast niesamowitych przygód przeżywają nie raz dramat spędzając godziny w toalecie, leżąc kilka dni w łóżku z wysoką gorączką i pocąc się na potęgę. Przykład? Proszę bardzo:
Ponad rok temu w Timorze Wschodnim poznaliśmy przesympatycznego Hiszpana, naszego rówieśnika. Antonio jest absolutnie zakochany w Indiach, spędził tam w sumie prawie rok i może o tym kraju opowiadać godzinami. Jednak jego pierwsza indyjska przygoda była dość przykra… Antonio zafascynowany ulicznymi straganami z jedzeniem każdego wieczoru urządzał sobie kulinarne eskapady i kosztował lokalnych specjałów. Jak możecie się domyślić, oczywiście rozchorował się. Na początku tylko bolała go głowa, więc brał paracetamol. Po kilku dniach pojawiła się jednak gorączka, a co dziwne zwykle łakomy Antonio nie mógł patrzeć na jedzenie. Po tygodniu zaczęła się biegunka, tak silna, że chłopak prawie nie wychodził z toalety. Po 2 tygodniach męczarni to już nie wyglądało na zwykłe zatrucie pokarmowe, tym bardziej, że nie mógł niczego zjeść, a brzuch miał wzdęty jak bania. Konsultacja z lekarzem i wyrok: dur brzuszny.
Oprócz tego, że Antonio dość luźno podchodził do spraw higieny, okazało się, że zupełnie nie szczepił się przed wyjazdem do Indii. Człowiek ten należy do grupy ludzi, którzy są przeświadczeni o tym, że „jakoś to będzie”, ale po indyjskiej przygodzie jego hiszpański optymizm trochę opadł.
Przykład następny: Kilka tygodni temu podczas „surfowania na kanapie” w Darwin poznaliśmy Peter’a z Irlandii. Jego dłonie ramiona, szyja, nogi (i nie wiem jeszcze co innego ;)) były całe pokryte tatuażami. Najśmieszniejsze było to, że Peter pamiętał gdzie i w jakich okolicznościach był zrobiony każdy tatuaż. Nie wiem czy zmyślał, ale jedna historia była prawdziwa na pewno. Mały tatuaż na lewej piersi kosztował go sporo… zdrowia!
Historia jest długa, w skrócie powiem, że Peter „zdobył” pamiętny tatuaż po jakiejś hucznej irlandzkiej imprezie w Bangkoku. Rana niestety nie goiła się dobrze, pod skórą zbierała się ropa. Do tego doszła wysoka gorączka i tzw. łamanie w kościach na tyle mocne, że chłopak nie miał siły ruszyć się z łóżka. Początkowo myślał, że to infekcja, bo pewnie w salonie tatuażu użyli jakieś brudnej igły. Objawy nie przechodziły, a Peter czuł się coraz gorzej. Pewnego dnia obudził się cały opuchnięty. Jego dziewczyna wpadła w panikę, że to pewnie tężec… ale chłopak był szczepiony. Padło więc podejrzenie na WZW B (żółtaczka wszczepienna), bo tego szczepienia nie miał. Zaczęło się bieganie po klinikach, badania, analizy i płacenie sporych pieniędzy. Okazało się jednak, że to faktycznie tylko wyjątkowo paskudna infekcja, ale Peter najadł się sporo strachu. Dziś jest już zaszczepiony na wszystko co się da. Oczywiście salonów tatuażu w swoich podróżach dalej nie omija, ale wybiera je bardziej roztropnie, tym bardziej, że zostało mu już mało wolnego miejsca.
Ot, takie dwie historyjki ku przestrodze. Obie skończyły się w sumie dobrze, ale zarówno Antonio jaki i Peter stracili jakiś miesiąc zanim w pełni wrócili do sił. Nie wspomnę już o pieniądzach wydanych na lekarzy, bo chłopcy nie mieli też ubezpieczenia.
O chorobach, którymi można zarazić się drogą pokarmową (WZW A, dur brzuszny, czerwonka) jak i o innych możecie znaleźć mnóstwo informacji w Internecie, zwłaszcza na forach podróżniczych, my też już o nich wszystkich pisaliśmy i nie chce nam się powtarzać. Powiem jednak, że wizyta u lekarza przed planowaną podróżą to podstawa. Informacje o zalecanych i obowiązkowych szczepieniach są w każdej stacji sanitarno-epidemiologicznej i w punktach szczepień ochronnych.
Podsumujmy: wiedza o chorobach jest łatwo dostępna, fachowa porada lekarska też, wszystkie zalecane szczepienia są wykonywane w naszym kraju bez problemu, na czym polega więc problem, że tylko 30% ludzi szczepi się przed podróżą? Czy chodzi o pieniądze i zwykłą chęć zaoszczędzenia na zdrowiu?
Na myśl przyszedł mi pewien reportaż, jaki oglądałem w TV kilka tygodni temu. Okazuje się, że w Polsce powracają choroby, których nie było od dziesiątek lat. Powód? Okazuje się, że rodzice w pełni świadomie rezygnują ze szczepienia dzieci. Temat nieco mnie zaintrygował, bo w jakim celu rodzic unika szczepienia dziecka?! Kiedy poszukałem w necie okazało się, że są m.in. teorie spiskowe, które mówią, że koncerny farmaceutyczne celowo nas trują (m.in. po przez szczepionki), abyśmy potem chorowali i kupowali od nich leki…
No cóż, osobiście jestem przeciwnikiem szczepionki na grypę, ale żebym miał w ogóle nie szczepić mojego syna? Nawet przez myśl by mi to nie przeszło.
Aż mi się włosy zjeżyły. Nawet nie wyobrażam sobie, że koncerny farmaceutyczne tak mogłyby działać, ale… zdaję sobie sprawę z tego, że nowe choroby, które do nas trafiają z różnych stron są sztucznie stworzone. Kontrolowane wycieki poza laboratoria wojskowe… smutna prawda…
Wraz z dostępem do internetu kolejnych milionów ludzi, takich teorii będzie coraz więcej. Ostatnio nadziałem się na cuś takowego jak chemitrails: http://www.youtube.com/watch?v=_XDXZvN0qTc (Andrzeju rozpoznajesz bloczki z pierwszych sekund filmiku, hehe?).
Dla mnie to totalna niedorzeczność, ale są ludzie, którzy w to wierzą. Tak jak i są ludzie, którzy świadomie nie dają dziecku szczepionki, co uważam za totalną głupotę i nieodpowiedzialność.
Cytat:
„…rocznie ponad 1200 małopolskich rodziców odmawia zaszczepienia swoich dzieci. Tylko od października do grudnia 2010 r. sanepid zanotował 358 odmów – odnotowuje gazeta. – To rodzice, którzy kochają dzieci. Nie szczepią ich, bo naczytali się mało wiarygodnych informacji o zagrożeniach związanych ze szczepionkami – mówi prof. Rafał Niżankowski, państwowy małopolski inspektor sanitarny. ”
Jakub, trochę mi odjęło mowę!
Tak, poznaję te bloczki :)
Polacy oszczędzają na wszystkim niestety też na zdrowiu. Podane 30% genialnie pokazuje jak przygotowani sa polscy turysci do wyjazdow zagranicznych. Ich zdrowie i ich sprawa.
Do dwóch wspomnianych historii dodałbym jeszcze dwoch Polakow spotkanych w Laosie, ktorzy chwalili sie tym na okolo, ze mieli straszna goraczke przez tydzien, laly sie z nich siodme poty ale jakos to wylezeli i pojechali dalje… Podsumowanie w ich wykonaniu bylo najlepsze: „nawet ubezpieczenia nie mamy i jak widac nie jest nam potrzebne!” Raz sie uda, drugi raz znajda ich lokalni i zakopia pod palmą
Nie chciałbym się rozwodzić nad teoriami spiskowymi, bo to grząski temat, ale jak to mawiają, nie ma dymu bez ognia. Zaś co do Polaków za granicą to wydaje mi się, że jednak faktycznie duża grupa ( szczególnie młodych ludzi) oszczędza na szczepieniach. Tak, zgadzam się i wiem, że kieszeń na tym cierpi – Alicja nie mając żadnej historii szczepień wydała prawie 1500 zł na komplet. NA polskie warunki to dużo. Za te pieniądze można spokojnie w niektórych krajach Azji spędzić miesiąc w podróży. Tu chyba jest problem, no i druga sprawa to brak świadomości potencjalnych zagrożeń. Wiem, że brzmię jak Stara Ciotka, ale zdrowie mamy jedno i nawet najpiękniejsze miejsce na Ziemii nie będzie miało uroku, gdy będziemy mieć choćby głupią indyjską sraczkę!
W Sudanie Południowym przechodzimy ze 3-4 razy w roku malarię, niestety często urozmaiconą także durem brzusznym. Taki miejscowy atrakcyjny zestaw:) Oboje szczepiliśmy się p. durowi, ale co z tego skoro szczepionka ma szacunkowo 60% skuteczności. Szczepiłem się i niektóre szczepionki będę przedłużał jak długo będę jeździł: WZW, żółta febra, wścieklizna… ale z duru rezygnuję. Podobnie z profilaktyką antymalaryczną w postaci pigułek – nie ma dla mnie najmniejszego sensu. Zarówno malaria jak i dur nie są takie straszne, choć nie są przyjemne, jednak jeśli nie jest się kompletnym ignorantem i zareaguje odpowiednio szybko to przechodzi się to jak grypę, raz lepij raz gorzej. W zasadzie lepiej niż grypę, bo po 3 dniach już po malarii (dzięki Coartem lub innym podobnym tabletkom), na dur potrzeba zaś 7-10 dni (też tabletki).
Pozdrowienia z Juba
Pająk
http://www.sudan.info.pl
Kuba, trochę teraz zgłupiałem, jak napisałeś, że tak często chorujecie na dur. Z ciekawości: co w Sudanie Południowym sprawa, że tak (stosunkowo) często chorujecie na tę chorobę. Woda?
Kuba, czy w wolnej chwili mógłbyś napisać jakie to dokładnie objawy można uznać za początek malarii? Niby można o tym poczytać w wielu miejscach w necie, ale nie ma to jak relacja doświadczonej osoby.
A’propos sraczki w Indiach. Można uważać, myć ręce etc. a i tak może cię dopaść. Ja w Indiach spotkałem farmaceutów, którzy wielokrotnie tam bywali i rzucili to stwierdzenie.
Wszystko jest możliwe i tak naprawdę nie ma na to niezawodnego rozwiązania, ale to chyba nie dotyczy tylko Indii.