Rozmowy polsko-chińskie

Do Kantonu przyjeżdżam po raz pierwszy. Słyszałem o nim dużo – świetna kuchnia, język kantoński wzbogacony o kolejne trzy tony w stosunku do TYLKO czterech mandaryńskich czy w końcu kolonialne pozostałości w postaci budynków i świątyń. Zaskoczyło mnie jednak co innego z czego nie zdawałem sobie do końca sprawy.

Wysiedliśmy z pociągu jadącego z Xiamen wymięci jak rzadko. Strasznie nam się źle jechało choć ten 30-kilkugodzinny hardseat’er niczym się nie różnił od innych chińskich pociągów. Po wyjściu na ulicę stwierdziliśmy ucieszeni, iż jest tutaj ciepło, a nawet gorąco. Po raz pierwszy od Gilgit rozbieramy się do krótkich koszulek, co jak się potem okazało było zgubne.

Wsiedliśmy w metro i podjechaliśmy do wyspy Shamian – za czasów kolonialnych ostoja Francuzów i Brytyjczyków, dziś typowo willowa dzielnica z podobno najtańszym noclegiem w mieście. Szukamy czegoś co wyglądałoby jak hostel. Wymięci, niewyspani, spoceni i ogólnie w słabej kondycji psychofizycznej. Nagle oczom mym ukazuje się flaga. Biało-czerwona flaga. „Mam omamy. Na prawdę jest ze mną źle” – pomyślałem. Kilka sekund później Alicja, która była tuż przede mną mówi: „Patrz – Kraków na zdjęciach!” „Zwariowaliśmy oboje. Przynajmniej nie jestem sam” – myślę. Chwilę potem uprzytomniliśmy sobie, że w Kantonie miał być Konsulat RP i był :) Jak się okazało, nasz hostel prawie po sąsiedzku z „polską ziemią”, jednak nie zmienia to faktu, że ceny taniego hostelu nas przygniotły. – 60Y za łóżko w dormitory. Słyszałem, że noclegi w Kantonie są drogie, ale żeby aż tak? Tak drogo jeszcze nigdzie nie było, ale wyboru za bardzo nie mieliśmy. Wszystko inne, co nam znane (czyt. wymienione w przewodniku) jeszcze droższe. Hoteli na pewno jest w mieście sporo, ale trzeba ich poszukać na spokojnie bez plecaków. Poza tym nie mamy siły, żeby szukać innego. Decydujemy więc zostać jedną noc w tym „tanim” hostelu, a w między czasie poszukać czegoś innego. Jest około 8 rano, więc kładziemy się na 3 godzinki do łóżek, żeby trochę nabrać sił.

przystanek_autobusowy_w_kantonie_chiny

Moim głównym motywem, aby przyjechać do Kantonu była kuchnia. Kuchnia kantońska, o której słyszałem dużo… i głownie były to ekstremalne historie. Do opowieści pt. gotowane koty i wróble już przywykłem. Nie ukrywam, że miałem ochotę na coś innego – na „myszkę trzy krzyki”. Jak słyszałem od osoby, podobno na temacie się znającej, potrawę wspomnianą można zjeść właśnie w Kantonie. Skąd jej nazwa? Myszka ta jest oczywiście zjadana i wydaje ona włąsnie trzy krzyki – pierwszy, gdy łapiemy ją w pałeczki, drugi gdy wkładamy ją do gorącego sosu, a trzeci gdy ją połykamy. Moja wyobraźnia bardzo barwnie przedstawia tę potrawę, więc chciałem sprawdzić, czy to faktycznie prawda, czy tylko jedna z bajek na temat Chin. Udaliśmy się więc w miejsce, które w Kantonie miało być siedliskiem różnego rodzaju dziwnych restauracji kantońskich oraz przypraw z przedziwnych rzeczy. Poszukiwania trwały długo i spaliły na panewce. Powiem więcej, nawet nie znalazłem psa na rożnie czy wróbli tudzież innych ptaków niedomowych. 1:0 dla Kantonu pomyślałem i byłem trochę rozczarowany.

Bardzo natomiast zaskoczyła nas ogromna ilość suszonych grzybów i hub, które podobno wnoszą sporo do kuchni kantońskiej. Jeszcze jednym ciekawym akcentem były suszone węże, jaszczurki etc. Mimo, iż wyglądało to ciekawie, to jednak za bardzo nie pachniało i nie wiadomo co by z tym można było zrobić. Poza tym lepiej już sobie kupić wódkę wężową niż suszonego węża, bo co z takim zrobić? Kruszyć codziennie po trochu do zupki chińskiej? No w sumie można…

Wracając z tej dzielnicy zaczęliśmy szukać jakiegoś tańszego hotelu. Po dwóch próbach nic taniego się nie znalazło. Ceny zaczynały się od 130Y za dwójkę. Zdecydowanie za dużo i wcale nie taniej. Za trzecim podejściem trafiliśmy na typowo chiński hotel. Udało się wynegocjować 100Y za dwójkę i podobno wi-fi w cenie. Jest to już jakiś postęp i daje nam to 20Y różnicy do naszego „taniego” dormitory. Mając już coś w odwodzie zaczęliśmy grać va banque i bez pardonu atakować granicę 80Y. Czwarty hotel – nawet nie było rozmowy. Za to w piątym Chinka wyskoczyła od 130Y, szybko zeszliśmy do 90Y i na koniec zostawiliśmy sobie ostatni atut. „A może da nam Pani za 80Y, jak zostaniemy dłużej niż dwie nocy” – zapytaliśmy.. Wykonany przez nią telefon przyniósł odmowną odpowiedź. Został więc ostatni manewr – wyjście z hotelu bez akceptacji jej ceny. Zatrzymała nas. Jest za 80Y – to na prawdę całkiem niezła cena jak na Kanton, co więcej pokój był z własną łazienką i dostępem do Intenetu, który jak się potem okazało pozwolił mi w przeciągu chwili wrzucić dużo zdjęć i wszystkie filmiki na stronę. Czegoś takiego szukaliśmy. Pierwszy z 6 dni spędzonych w Kantonie właśnie się kończył.

Neogotycka katedra w Kantonie.
Neogotycka katedra w Kantonie.

Nad ranem dnia drugiego zebraliśmy się szybko i w związku ze zmianą noclegu i opuszczeniem wyspy Shamian postanowiliśmy pochodzić sobie właśnie między willowymi, pokolonialnymi budynkami wysepki. Dużo zieleni, architektura trochę podobna do wyspy Gulangyu w Xiamen, ładny kościółek, pod którym oczywiście cztery sesje zdjęciowe na raz, co chwilę zamieniały się miejscami. Dało mi to kolejną okazję  ku temu, aby popstrykać trochę zdjęć chińskim młodym parom, o czym było w poprzednim odcinku. Do tego ładna pogoda. W końcu mocne ciepłe słońce, którego tak bardzo nam brakowało od wyjazdu z prowincji Xinjiang. Ta część Kantonu zrobiła na nas pozytywne wrażenie i jeśli ktoś lubi takie klimaty, to zdecydowanie polecam Kanton do odwiedzenia.

Po południu przyszedł czas na bardziej lokalne atrakcje – kantońskie świątynie i parki, które były zaznaczone w przewodniku. Podkreślam to specjalnie, gdyż dnia następnego chiński kolega, którego poznałem w nowym hotelu, zaprowadził nas do świątyni, o której przewodnik nie wspomina ani słowem, a Internet milczy – Świątynia 400 Buddów. Poszliśmy do niej wraz z nim, bo tylko to gwarantowało odnalezienie jej bez mapy. Już od początku, gdy przekroczyliśmy bramę, coś mi nie pasowało. Nie wiedziałem do końca o co chodzi, ale temat zostawiłem. Weszliśmy do głównego pawilonu i zatkało mnie. Faktycznie 400 posągów Buddy w rozmaitych pozycjach i z różnymi akcesoriami. Jeden śmiejący się, inny pochmurny, a kolejny zaś zupełnie zamyślony. Wszystkie jakieś inne. Nie takie kiczowate, jak to często bywa. Starannie dopracowane i utrzymane w tej samej tonacji kolorów. Do tego spokój w świątyni, delikatnie sącząca się muzyka i zapach kadzideł sprawiały, że atmosfera była wyjątkowa. Jakoś tak inaczej tutaj było od inny świątyń buddyjskich, które do tej pory widziałem w Chinach. Ta zdecydowanie była najfajniejsza.

Po dłuższej analizie doszedłem w końcu do pewnych przemyśleń. Świątynia ta nie była zamieszczona w przewodniku = zero turystów. Po drugie, nikt nie pobierał opłaty za wstęp, co przy tego rodzaju atrakcjach w Chinach jest wręcz nie do pomyślenia. Zawsze kasują nawet 5-10Y i zdecydowanie tego mi „brakowało” przy wejściu do niej. Poza tym, nie kręcili się żadni mundurowi, co zwykle przy takich miejscach się zdarza. Dziwne to było miejsce i na swój sposób przez to dość wyjątkowe i tym samym zdecydowanie godne polecenia, o ile je znajdziecie.

Przy tej okazji z naszym nowym chińskim kolegą ucięliśmy sobie pogawędkę o ludziach jego wieku w Guangzhou, stosunku do religii i jeszcze jednej rzeczy. Jak mówi, wielu z nich nie ma nic przeciwko świątyniom zarówno buddyjskim, taoistycznym czy konfucjańskim. Sami jak i mój rozmówca, czasem w niewielki sposób identyfikują się, z którąś z tych religii, ale to jest dość płytkie. Zwykle ogranicza się do kupienia za 1-2Y kadzidełek tak przy okazji i zapalenie ich. Na tym się to kończy.
– My dziś nie mamy czasu na religię. Jest tyle ciekawszych rzeczy do robienia, no i trzeba z czegoś żyć. Każdy szuka więc pracy, a jak ją już znajdzie, to jej pilnuje, bo konkurencja spora. Wielu chce wskoczyć na czyjeś miejsce – mówi Zhao.
– A Ty co robisz i skąd znasz tak dobrze angielski? – pytam zainteresowany wywodami kolegi.
-Podstaw angielskiego nauczyłem się w szkolę, ale to było mało. Szkoła słaba, a poziom angielskiego jeszcze gorszy. Od 3 lat oglądam amerykańskie filmy bez dubbingu i z napisami w oryginale. To bardzo ułatwia naukę i tylko dzięki temu osiągnąłem swój cel i mogę teraz zarabiać pieniądze – odpowiada.
Widzę jednak, że nie chce za bardzo się przyznać, co robi, więc pytam jeszcze raz. W końcu pada odpowiedź i poznaje pewien sekret, który dotyczy turystów w Chinach:
– Nic szczególnego. Od czasu do czasu pracuję dla kilku firm jako tłumacz angielsko-chiński. Do Guangzhou przyjeżdża wielu obcokrajowców, aby nawiązać stosunki handlowe, więc potrzeba tłumaczy, ale konkurencja jest coraz większa. Tak na prawdę nie da się z tego wyżyć. Dorabiam więc stojąc pod dworcem pod dworcem i wyłapuję turystów polecając im jeden z zaprzyjaźnionych hoteli – odpowiada trochę przygaszony.
– A z turystów lepiej się żyje? Ile dają Ci hotele od jednego turysty? – dopytuje go dalej wyraźnie zainteresowany.
– Zwykle dostaję 100Y od pokoju – pada odpowiedź.
Zdziwiony jestem dość mocno, bo to sporo pieniędzy, choć biorąc pod uwagę ceny hoteli w Guangzhou, to można w to uwierzyć. Pytam jednak dalej:
– OK, to jaka jest umowa? Może i ja się załapię na taką prace, jak nam braknie pieniędzy – śmieję się do niego.
– Umowa jest prosta. Zwykle ceny noclegów w hotelach w Guangzhou zaczynają się od 100Y. Jeśli hotel nie wyciągnie z klienta więcej, na pierwsze dobie hotelowej nie zarabia nic. Jeśli wyciągnie 130Y, ja biorę 100Y z pierwszej doby, a  tylko 30Y jest dla hotelu. Dopiero z każdej następnej doby, o ile gość zostaje dłużej, hotel odrabia stratę i potem zarabia na czysto – odpowiada szczerze Zhao
– Ale to przecież ryzykowne. Wielu gości zostaje na jedną noc. Nie próbują uciąć coś z Twojej prowizji? – pytam zaskoczony.
– Raz próbowali, to zacząłem przyprowadzać klientów do innego hotelu. I na tym polu jest spora konkurencja, więc to akurat atut dla mnie. Pewnie widziałeś, że tu w okolicy hoteli jest mnóstwo – dostaję szybką ripostę.
– No tak, to prawda. Sam miałem spore pole do popisu i w końcu osiągnąłem stawkę, która mnie interesowała – mówię
– Hehe, szkoda że Was nie namierzyłem, to bym sobie zarobił coś, bo teraz turystów mniej. Nie ma sezonu. A ile płacicie? – śmieje się i nagle staje się szybko poważny.
– 80Y za dwójkę – mówię z nieukrywanym zadowoleniem.
– O! To chyba byłeś mocno zdesperowany, albo w hotelu pusto. Jakby mieli zajętą połowę pokoi to na pewno byś takiej ceny nie dostał – mówi szybko Zhao z pewną nutką fachowości w tonie głosu i kończy rozmowę.
– Muszę lecieć, dziewczyna na mnie czeka. Do jutra – żegna i oddala się pośpiesznie.

Świątynia 400 Buddów - najfajniejsza w Chinach wschodnich.
Świątynia 400 Buddów – najfajniejsza w Chinach wschodnich.

Tak właśnie poznaliśmy pewien sekret skrywany przed obcokrajowcami, a jak sobie zacząłem przypominać sytuację z hotelem np. w Pekinie, gdzie kobieta oderwała się od obiadu ze znajomymi, aby zaprowadzić nas do hotelu, wszystko ładnie ułożyło mi się w całość. Też zarabiała tak jak Zhao.

Tego samego wieczora zrobiliśmy z Alicją wielkie zakupy w Tesco, które pomógł nam pokazał Zhao. Był prawdziwy chleb, żółty ser, czyste białe mleko i inne frykasy, które dla Was są dniem powszednim, a dla nas rarytasem z najwyższej półki tylko od święta. Wtedy też doszła do mnie kolejna prawda – zaczynam lubić sieciówki i chyba od dziś będę inaczej patrzeć na Tesco, którego w Polsce staram się unikać faworyzując małe sklepiki osiedlowe. Punkt widzenia po raz kolejny zależy od punktu siedzenia.

Ciąg dalszy przygód z Guangzhou.

O autorze: Andrzej Budnik

Alternatywny podróżnik, zapalony bloger i geek technologiczny. Połączenie tych dziedzin sprawia, że w podróż przez australijski interior czy nowozelandzkie góry zabiera do plecaka drona, który pozwala mu przywieźć niepublikowane nigdzie wcześniej zdjęcia i oryginalne ujęcia wideo. Swoją duszę zaprzedał górom w północnym Pakistanie i tadżyckim Pamirze, które odkrywał podczas 4-letniej podróży lądowej przez Azję i Australię. Od wielu lat zaangażowany w aktywizację polskiego środowiska podróżniczego. Założyciel i obecnie współautor najstarszego, aktywnego bloga podróżniczego w Polsce – LosWiaheros.pl. Nominowany do Travelerów 2010 i Kolosów 2013. Zwycięzca konkursu Blog Roku w kategorii Podróże i Szeroki Świat w 2007 roku. Zawodowo licencjonowany pilot drona w firmie CrazyCopter.pl specjalizującej się w fotografii lotniczej i wideo z drona. Łącząc od lat pracę zdalną i podróże stara się promować styl życia określany Cyfrowym Nomadyzmem.

Podobny tekst

Pułapka na Jedwabnym Szlaku

Magia nazwy „Szlak Jedwabny” przyciąga do Uzbekistanu  różne typy turystów. Przybywają tu rowerzyści, motocykliści, miłośnicy samochodów terenowych, …

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *