Czy mam Wam opisywać, jak o mało co nie wpakowaliśmy się dziś w rafę? Chyba Was to nie zainteresuje… Jesteśmy bezpiecznie zakotwiczeni. Nad głowami przelatuje nam co mniej więcej 2-3 minuty samolot i gapimy się na wieżowce, które mamroczą do nas w mgle na horyzoncie. Przed nami Singapur.
W linii prostej mamy do niego jakieś 12 mil morskich. Do Raffles Marina, gdzie Ted chce zrobić pranie i zatrudnić porządnego elektryka, będzie około 25 mil. Jakby się uprzeć to byśmy tam jeszcze dziś dopłynęli. Odprawa paszportowa i celna jest jednak tylko do 17 czasu lokalnego, więc prawie na pewno byśmy nie zdążyli i trzeba by czekać całą noc na jachcie. Tak więc cieszymy się ostatnim popołudniem w Indonezji. Co chwilę podpływają do nas dłubanki z silnikami Yamahy. Ciekawscy rybacy pytają: skąd, dokąd, jak masz na imię i odpływają, w międzyczasie wychlupują jakimś kubełkiem wodę, która dostaje się do łódeczki.
Zrobiliśmy to, czego się robić na jachcie nie powinno. Rozdajemy rzeczy, a raczej owoce, których nie zdążymy zjeść do jutra, a pewnie kwarantanna Singapuru by nam je wyrzuciła. Będąc między młotem a kowadłem wolimy je dać komuś niż je zmarnować. Tylko, że jak następny jacht tutaj przypłynie i zakotwiczy, to rybacy pewnie sami zaczną podpływać i prosić o jedzenie. Bądź tu mądry – dziś zastosujemy „moralność Kalego”. Jak sobie przypomnę Australię i te sterty jedzenia, które się tam marnują, to wolę kogoś nakarmić i rozpuścić zarazem. Najmłodszy rybak (ok 7 lat) dostał też wielkiego bonusa w postaci Kokoska. Alicja w obawie przed singapurską kwarantanną oddała swoją marionetkę, którą udziergała z łupinek kokosowych jeszcze w Wakatobi. Kokosek głównie przeleżał swój pobyt w Indonezji na naszej koi, w nogach, ale też kilka razy zabawił dzieciaki w Wangi.
Od kilku dni na trasie z Belitong coraz częściej widzieliśmy duże kontenerowce. Płynęły głównie do Cieśniny Sunda, pomiędzy Sumatrą a Jawą. Teraz zaś widzimy potężne jednostki przyładowane kwadratowymi pudłami. Wszystko to pogina pewnie gdzieś z okolic Japonii lub Chin w stronę Oceanu Indyjskiego. Kontenerowce jeden za drugim przesuwają się po horyzoncie jak żółwie morskie. Heh, przynajmniej tak to wygląda z daleka wygląda, ale jutro trzeba będzie przeciąć tę morską autostradę w poprzek. Ted wyrysował na swoich papierowych mapach dokładną trasę. Ja zaś zrobiłem to samo w Open CPN. Jak znam życie będziemy trzymać się jego wersji sprawdzając pozycję jachtu na laptopie – ot taki kompromis ;)
Za plecami Indonezja. Zupełnie inne trzy miesiące niż te z zeszłego roku. Jakże inny jest ten kraj, gdy ogląda się go z perspektywy morza. Nie trzeba się szarpać z mafią transportową, nie trzeba z wywalonym jęzorem szukać noclegu. Wszystko jest łatwe i przyjemne, no poza tym, że łodzie rybackie (nieoświetlone) mijają nas o włos. O pływających wyspach i pięknych rafach koralowych wspominać nie będę…
Przed nami Singapur – ułożony i zadbany kolos miejski, którym się znów pewnie zachłyśniemy, żeby po kilku dniach się nim zmęczyć. Tym razem jednak cieszymy się na spotkanie z kumplem z Krakowa. Mamy nadzieję stracić tam pamięć i opić szczęśliwy koniec rejsu Darwin – Singapur! Wino się już chłodzi! Art, gotowy? ;) A potem Malezja, Johor Bahru i tam znów znajomi i to pyszne jedzenie! Chicken Tika Masala i indyjski chleb, łaaaa! A potem nie wiemy co… coś się wymyśli…
No ale dziś jeszcze Indonezja. Cisza spokój, za plecami delfiny pufają. Morze zamieniło się w jezioro. Zero wiatru, zero deszczu, zero fal. Cisza przed burzą…