Walka z pawiem

Jest środek nocy. Żeglujesz dziesiątki lub setki mil od lądu. Zmęczone oczy same się zamykają, a przed tobą kolejne 2-3 godziny nocnej wachty. Wiatr się wzmaga, fale stają się coraz większe i zaczyna mocno bujać jachtem. Czujesz ten znajomy ucisk w żołądku i już wiesz – ta noc będzie ciężka. Walka z chorobą morską to sztuka!

Z drugiej strony jeśli ktoś faktycznie ciężko znosi bujanie jachtem i nie radzi sobie z objawami choroby morskiej nawet przy małych falach, nie powinien wsiadać na jacht. Po pierwsze będzie się męczył okropnie. Po drugie nie można mu powierzyć obowiązków typu nocna wachta, sterowanie, czy nawet gotowanie. Mówiąc wprost osoba z chorobą morską to bardziej bierny pasażer, którym trzeba się opiekować, niż aktywny członek załogi.

Skłamałabym jeśli powiedziałabym, że mnie choroba morska nie dotyczy. Przydarzyło mi się to kilka razy przy większym wietrze (powyżej 20 węzłów) i falach rozbijających się o jacht. Mogę jednak zaliczyć się do grona szczęśliwców umiarkowanie odpornych na fiksację błędnika.

Choroba morska to nic innego jak zaburzenie narządu równowagi. Pojawia się brak zgodności tego, co widzimy z tym, co dzieje się w błędniku. Oczy mówią, że się nie ruszamy, a błędnik mówi, że tańczymy rock’n’rolla.

Czy można się do tego przyzwyczaić? Można. Po czterech miesiącach żeglowania po wodach Indonezji, Singapuru, Malezji i Tajlandii choroba morska coraz mniej dawała mi się we znaki. Prawie zanikła, ale czasem jeszcze puka nieśmiało do drzwi mojej głowy. Na szczęście wiem już jak sobie z nią radzić. Jest to jednak sprawa bardzo indywidualna i każdy sam musi odkryć jak walczyć z pawiem.

Przede wszystkim unikam miejsc na jachcie, w których może mnie dopaść choroba morska. Kiedy gotuję, część prac (obieranie i krojenie warzyw) wykonuję w kokpicie. Gdy już stoję, a raczej bujam się nad garnkami, staram się często wychodzić na pokład, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Generalnie jak najmniej czasu spędzam pod pokładem. Nie czytam książek w trakcie rejsu, bo od razu dostaję zawrotów głowy. Choć muszę zauważyć, że Andrzej nie ma z tym w ogóle problemu.

Najlepszym antidotum jest sen. Pewien doświadczony żeglarz poradził nam, abyśmy w czasie rejsu wykorzystywali każdą wolną minutę na spanie. Najlepiej położyć się w środkowej części jachtu, oczywiście wzdłuż, nigdy w poprzek. Odpoczynek to podstawa. Z przyjemnością korzystam z tej wskazówki i śpię, kiedy tylko mam taką możliwość. To działa!

Bywa jednak tak, że czuję już pierwsze objawy choroby morskiej, a za chwilę zaczynam wachtę… Co wtedy? Iść spać nie można. Na tabletkę trochę za późno, a poza tym uśpiłaby mnie. Co robię? Jeśli jest już bardzo źle, pozwalam mojemu pawiowi odfrunąć (zawsze po zawietrznej!) i próbuję skoncentrować się na czymś innym. Wypatruję łodzi rybackich, śpiewam, liczę, snuję plany na przyszłość. Z reguły pomaga, a na pewno czas wachty mija szybciej.

W aptekach dostępne są rozmaite medykamenty łagodzące objawy choroby morskiej, ale zazwyczaj po prostu działają nasennie. Niektóre pomagają odpłynąć w objęcia Morfeusza już po 10 minutach, a niektóre zaczynają działać po pół godziny lub wcale. Choć przyznam, że dostaliśmy kiedyś opakowanie takich tabletek od zdesperowanej żony zapalonego żeglarza, cierpiącej okrutnie na chorobę morską. Były naprawdę skuteczne i nie usypiały. Braliśmy je w pierwszych dniach rejsu i udało nam się bezboleśnie przepłynąć z Darwin do Kupangu.

Ktoś kiedyś powiedział, że choroba morska, to sprawa głowy. W głowie się zaczyna więc można ją też w niej pokonać. Podobno to kwestia odpowiedniego nastawienia i przygotowania psychiki przed rejsem. Temat jeszcze przeze mnie nie zgłębiony, więc z radością przyjmę każdą uwagę i radę.

Pamiętam jak nasza znajoma doświadczona żeglarka, po kilkumiesięcznym rejsie zatrzymała się na dłużej w jednym miejscu i przez prawie dwa tygodnie uczestniczyła w kursie jogi. Kiedy wróciła na swój zakotwiczony w cichej zatoce jacht, dostała takiej choroby morskiej, że musiała ją zwalczać tabletkami. Zdarza się nawet najlepszym… a co dopiero nam – początkującym majtkom.

Sposobów walki  z chorobą morską jest tyle, ilu żeglujących ludzi. Metodą prób i błędów można jednak znaleźć skuteczny dla siebie sposób. Na kogoś działają leki, komuś wystarczy korzeń imbiru, a jeszcze inny trenuje po prostu pozytywne myślenie. Sen, proszki, psychiczne wypieranie, a może jeszcze coś innego? Kto wie, niech tu zaraz szybko mówi!

PS. A wiecie czego najbardziej się boję? Tego, że się tak tu pięknie wymądrzam i że niby tak sobie świetnie radzę i tratatata, a przy najbliższej okazji znów ściśnie mi żołądek i walkę z pawiem rozpocznę na nowo…

O autorze: Andrzej Budnik

Alternatywny podróżnik, zapalony bloger i geek technologiczny. Połączenie tych dziedzin sprawia, że w podróż przez australijski interior czy nowozelandzkie góry zabiera do plecaka drona, który pozwala mu przywieźć niepublikowane nigdzie wcześniej zdjęcia i oryginalne ujęcia wideo. Swoją duszę zaprzedał górom w północnym Pakistanie i tadżyckim Pamirze, które odkrywał podczas 4-letniej podróży lądowej przez Azję i Australię. Od wielu lat zaangażowany w aktywizację polskiego środowiska podróżniczego. Założyciel i obecnie współautor najstarszego, aktywnego bloga podróżniczego w Polsce – LosWiaheros.pl. Nominowany do Travelerów 2010 i Kolosów 2013. Zwycięzca konkursu Blog Roku w kategorii Podróże i Szeroki Świat w 2007 roku. Zawodowo licencjonowany pilot drona w firmie CrazyCopter.pl specjalizującej się w fotografii lotniczej i wideo z drona. Łącząc od lat pracę zdalną i podróże stara się promować styl życia określany Cyfrowym Nomadyzmem.

Podobny tekst

Chorwacja po sezonie, czyli jachtem przez Dalmację

Lubię przedłużać sobie lato. Wrześniowy wypad w rejony południowe Europy to zawsze dobry pomysł. Słońce jeszcze delikatnie …

6 komentarzy

  1. Co to były za tabletki te od żony żeglarza, które wyjątkowo pomogły bez skutków ubocznych?

  2. @google-d258059f5b8e462a12d3781a9bff0664:disqus Ten środek nazywa się Stugeron 15 i chyba jest dostępny tylko w UK. Zawiera substancję o nazwie cinnarizine, która mnie tak nie usypia jak „dimenhydrinate”, obecny w indonezyjskich środkach na chorobę lokomocyjną. Ale to chyba sprawa indywidualna.
    A może masz jakiś swój sprawdzony sposób lub lek na chorobę lokomocyjną?

    • cinnarazina w daawce 25 i 15 mg jest dostepnna jak najbardziej w polsce (chyba nawet polfa warszawa go produkuje) i kosztuje kolo 8 zeta

  3. Ja mam dość ciekawy sposób :-). Mam patent sternika więc byłem już na
    paru rejsach. Oczywiście na pierwszym rejsie… 3 dni byłem trup, tak
    jak i połowa załogi. Zatrzymaliśmy się w końcu w porcie i kapitan
    polecił iść po cukierki miętowe :-). Jak wiadomo mięta pomaga na
    sensacje żołądkowe. Wszyscy więc wcinali te cukierki i od tej pory było
    ok :-). Jak najbardziej również ważny jest sen. Natomiast z tego co
    zauważyłem, choroby morskiej nie ma się dopóki coś się robi, dopóki
    umysł jest czymś zajęty. Dopiero jak już nie ma roboty i zaczynamy się
    rozglądać dookoła, to wtedy się zaczyna, także warto sobie szukać
    jakiegoś zajęcia.

  4. Wypróbowane najpierw w zwykłych autobusach, a następnie na Morzu Tyrreńskim :) Opaski z punktem uciskowym na oba nadgarstki. Można zrobić samemu (na morzu ratowałam się własnoręcznie zrobionymi z chustek na szyję i kamyków). Punkt uciskowy znajduje się pod nadgarstkami po wewnętrznej stronie przedramion. Należy położyć nad dłonią trzy palce – od wskazującego do serdecznego, w poprzek – punkt jest wtedy pod serdecznym palcem. Powinien być uciskany (na obu rękach). Normalnie używam zakupionych opasek tej firmy http://www.travel-blue.com/de/travel-extras/gesundheit-und-komfort/druckbander-gegen-reisekrankheit.html , ale wykonane z chustek i kamyków sprawdziły się w 100 procentach.

  5. Jeszcze uściślenie: punkt jest pod trzecim palcem najdalszym od nadgarstka. Jeśli położymy palce odwrotnie, to nie będzie to serdeczny, a wskazujący :)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *