Mashad – święte miasto w Iranie i walka o bilet kolejowy!

Przed wyjazdem z Polski ani Alicja ani ja, nigdy nie mieliśmy bliższego kontaktu z islamem. Nikt z nas nie był w żadnym kraju islamskim i obraz tej religii w dużej mierze wykreowany był przez książki, media oraz relacje osób, które z tą religią jakoś się zetknęły. Wydawało nam się, że wyznawcy tej religii (uznawanej za najmłodszą z największych religii świata) jednak w jakiś sposób różnią się od nas, Chrześcijan. Są bardziej… religijni? Pobożni? (Ciągle brakuje mi odpowiedniego słowa.) Myliliśmy się. Wszystko działa tu bardzo podobnie.

Jedziemy najtańszą klasą pociągu relacji Teheran-Mashad i patrzę na dziesiątki, setki, a może i tysiące wyubieranych na czarno kobiet wyzawijanych w czadory i dzierżących w ręku ichniejsze różańce. Myślę sobie: „w końcu zobaczę prawdziwe święte miasto”. Rozczarowałem się – po dojechaniu do Mashadu i dotarciu do wielkiej świątyni oczom mym ukazał się SAKROBIZNES. Stanęły mi przed oczyma miejsca, do których zawoziłem polskich pielgrzymów – Lourdes, Fatima, San Giovani Rotondo czy inne. Niczym w tej kwestii islam nie różni się od religii chrześcijańska. NICZYM! Służy ona w tym ujęciu do zarabiania pieniędzy. Stragany, hotele, tysiące miejsc na pochówek w podziemiach świątyni za półtora miliona tomanów (1500$). Chciałem stamtąd jak najszybciej uciec, ale nie mogłem, bo byliśmy (jako niewierni) pod bacznym okiem przewodniczki, która została nam przydzielona przy wejściu do kompleksu.

Na dowód mojego zgorszenia Mashadem fakt, że nawet nie wyciągnąłem tam aparatu. Po prostu sanktuarium to mnie obrzydziło i nie chce mi się też więcej o nim pisać, choć nie żałuję z perspektywy czasu, że tam pojechaliśmy. Mam lepszy i pewnie głębszy pogląd na islam od tamtego momentu, choć jak porównam Mashad z innym świętem miastem w Iranie – Qom, to jednak znów nabieram szacunku do islamu. Do Qom jednak jeszcze wrócimy.

To co jednak w Mashadzie mnie urzekło to kupowanie biletów kolejowych :) Przed wyjazdem z Teheranu przeczytaliśmy w przewodniku, że bilety kolejowe w Mashadzie kupuje się w specjalnie do tego przeznaczonych miejscach nazwanych agencjami. Myślę sobie – może być ciekawie. I było! Jednak moje wyobraźnia okazała się zbyt mała, aby móc sobie zwizualizować, jak to będzie dokładnie wyglądało. Wchodzimy do pierwszej z brzegu agencji – ścisk jak w darmowej jadłodajni. Stoimy otępiali i nie bardzo wiemy, jak się zabrać za kolejkę, bo jej tak na prawdę nie było. Z każdej strony tłum napierający na ladę. Różnica była taka, że 2/3 lady było dla mężczyzn, a 1/3 dla kobiet (segregacja musi być wszędzie). Dzielimy się na 3 grupy: Alicja pilnuje bagaży, Michał leci do innych agencji sprawdzić, jak tam wygląda sytuacja, ja atakuję damską kolejkę, bo w męskiej szans nie było. Przy ladzie damskiej kolejki zauważyłem mężczyznę, więc wciskam się w jego kierunku i staram się znaleźć kogoś w tłumie, kto mówi po angielsku. Nic! Dramat! Po kilku minutach zauważam też, że kobieca kolejka nie jest w ogóle obsługiwana, co więcej zaczyna się tworzyć jakiś szum wokół mojej osoby. Z gestów i wrogich spojrzeń wykoncepowałem – nie powinienem stać tutaj. Moje miejsce jest po drugiej stronie barierki. Podziękowałem za spostrzeżenie i zacząłem nacierać na barierkę i w tym samym momencie odezwał się ktoś w znanym mi języku: „Jest specjalna lista społeczna, na którą się trzeba wpisać i dopiero można kupić bilet.” Nie dobrze! Oznacza to, nie wyjedziemy z Mashad dziś tylko jutro a to oznacza, że nie złożymy wniosków w chińskiej ambasadzie jutro, tylko pojutrze, a to oznacza nasza wiza chińska przy dobrych wiatrach nie będzie na środę a na niedzielę za tydzień, czyli po weekendzie :) Pcham się dalej w stronę męskiej kolejki i w pewnej chwili wykorzystuję fakt, że ktoś z prawej strony lady kupił bilet i zaczął się wycofywać przez tłum – przesmyknąłem się pod barierką i byłem na początku kolejki. Oczywiście zaraz wrzask i wciskające się ręce z każdej strony. Odpierając ataki w końcu pan zza lady skierował swój łaskawy wzrok w moją stronę! „Fri tikets tu Tehran for tudej” – wrzasnąłem, na co usłyszałem: „Eeee?” Kur…de, czy ktoś tu mów po angielsku? I nagle przybył anioł i powtórzył (prawdopodobnie) w farsi, to co wydukałem po angielski. Usłyszałem godzinę! Potem kwotę! Yes, yes, yes! Są bilety! :) Uratowani! Odwróciłem się i musiałem jeszcze tylko stawić czoła tym dziesiątkom par oczu, które spoglądały na mnie z zazdrością… I tak oto postkolonialny turysta znów złamał reguły i zepsuł lokalną społeczność swoim niemoralnym zachowaniem… Uczucie po opuszczeniu agencji – bezcenne!

Jak mówił Michał, w innych agencjach sytuacja wyglądała podobnie, o ile nie gorzej, więc moi drodzy – jeśli dotrzecie na jakiś dworzec kolejowy w Iranie, na którym nie ma kas biletowych (a na dworcu w Mashad nie ma), to spodziewajcie się insha’Allah (jak Allah da) takich lub podobnych przepraw przy kupnie biletów. Niech żyje Azja! :)

Z Mashadu znów wracaliśmy najtańszym, najgorętszym i najwolniejszym pociągiem. Tym razem jednak poszliśmy na sposób i wykorzystaliśmy karimatę, którą mieliśmy ze sobą. Rozłożona została ona najpierw pod siedzeniem w pociągu, a potem przy drzwiach wejściowych, tak że jedna osoba mogła sobie spać i zwolniła tym samym dwóm pozostałym miejsce na wyciągnięcie nóg. Powrót był o niebo przyjemniejszy, choć i tak jakieś dzieci nie omieszkały mi zdeptać nóg i głowy! A co! ;)

Tak oto kończy się powoli nasz 48-godzinny wypad do świętego miejsca Mashad! Cała ta eskapada kosztowała nas 6 usd na osobę wliczając jedzenie i bilet na pociąg (1,8 usd), więc można było odżałować, a przynajmniej nie musieliśmy siedzieć dwóch dni w Teheranie w oczekiwaniu na otwarcie ambasady chińskiej. Jak się jednak okazało, nie wszystko miało pójść znów do końca po naszej myśli i nerwów nie brakowało… c.d.n. :)

O autorze: Andrzej Budnik

Alternatywny podróżnik, zapalony bloger i geek technologiczny. Połączenie tych dziedzin sprawia, że w podróż przez australijski interior czy nowozelandzkie góry zabiera do plecaka drona, który pozwala mu przywieźć niepublikowane nigdzie wcześniej zdjęcia i oryginalne ujęcia wideo. Swoją duszę zaprzedał górom w północnym Pakistanie i tadżyckim Pamirze, które odkrywał podczas 4-letniej podróży lądowej przez Azję i Australię. Od wielu lat zaangażowany w aktywizację polskiego środowiska podróżniczego. Założyciel i obecnie współautor najstarszego, aktywnego bloga podróżniczego w Polsce – LosWiaheros.pl. Nominowany do Travelerów 2010 i Kolosów 2013. Zwycięzca konkursu Blog Roku w kategorii Podróże i Szeroki Świat w 2007 roku. Zawodowo licencjonowany pilot drona w firmie CrazyCopter.pl specjalizującej się w fotografii lotniczej i wideo z drona. Łącząc od lat pracę zdalną i podróże stara się promować styl życia określany Cyfrowym Nomadyzmem.

Podobny tekst

Czy palec boży to bujda na kółkach?

Do Aktau, miasta na zachodnim krańcu Kazachstanu, przyjeżdża się głównie po to, aby złapać prom do Baku, albo właśnie takim …

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *