Kilka razy mieliśmy okazję spróbować przysmaków kuchni japońskiej. Tym razem udało nam się dotrzeć do absolutnej mekki lokalnego jedzenia w bardzo japońskim stylu i atmosferze. Nawet nie do końca wiemy gdzie to było… gdzieś zdala od rozświetlonego neonami Tokyo.
Ando, nasz rowerowy kolega, który gościł nas w Tokio, zaproponował, że zaprowadzi nas w specjalne miejsce na kolację. Oczywiście z chęcią przystaliśmy na propozycję, bo kto jak nie lokals wie, gdzie zjeść dobrze i tanio. Mimo wszystko trochę obawialiśmy się o to „tanio”, ale Ando nie z jednego pieca jadł chleb (przejechał z Japonii do Maroka rowerem) i dobrze wie co to podróż niskobudżetowa.
Spotykamy się wieczorem pod Wielkim Okiem Shinjuku i ruszamy gdzieś na wschód. I tyle wiemy. Ando prowadzi nas najpierw przez rozświetlone neonami i tętniące życiem szerokie aleje, potem skręcamy w mniejszą , ale zatłoczoną ulicę, żeby wreszcie wejść w labirynt ciasnych i ciemnych uliczek. Wokół nas tylko czerwone latarnie i przemykający szybko ludzie. Nasze zdziwienie sięga zenitu, gdy Ando wskazuje nam jakieś schodki w dół.
– Co tam jest?
– Izakaya… – szepcze tajemniczo nasz przewodnik.
Izakaya… słowo to brzmi jak imię jakiejś wróżki, czy jasnowidzki. Schodzimy po schodkach do ciasnego korytarzyka, którego połowę zajmuje wielka czerwona latarnia.
– Co to za miejsce? Co to jest ta izakaya?
– Bar!
Ando otwiera z uśmiechem suwane drzwi i ciasny korytarzyk momentalnie wypełnia zapach jedzenia. Izakaya jest jednak zatłoczona i nie ma dla nas miejsca. Siadamy więc pod wielką latarnią na ławeczce w korytarzu i czekamy.
Zapada cisza. Czekamy dalej. Spoglądamy to na latarnię wiszącą nad naszymi głowami, to przez szybkę w drzwiach do baru – może ktoś zbiera się do wyjścia… Nic. Siedzimy we trójkę na wąskiej ławeczce. Nadal czekamy.
Nagle jakiś hałas, ruch, zamieszanie. Otwierają się drzwi i z izakai wychodzą dwie osoby. Natychmiast wchodzimy do środka i zostajemy powitani przez kucharzy gromkim „Witajcie” po japońsku. Znajdujemy dwa miejsca. Nad barem frunie do nas trzeci stołek. Jest trochę ciasno, ale nie szkodzi.
Nasza izakaya to wąskie, ale długie pomieszczenie. Nie ma stolików. Wszyscy siedzą na wysokich stołkach przy barze. Kucharze przygotowują jedzenie na oczach klientów, wszystko jest na wyciągnięcie ręki.
Sympatyczna para po prawej pije piwo, a dziewczyny obok wodę z lodem i z cytryną. Samotny pan w kącie sączy sake z glinianej czarki. Panuje gwar, ciasnota, unosi się zapach grillowanego mięsa, piwa i świeżo siekanej cebulki dymki.
Na drewnianych ścianach wiszą pożółkłe kartki zapisane po japońsku. To menu. Nic z tego nie rozumiemy i zdajemy się na gust kulinarny naszego gospodarza. Najpierw każdy z nas dostaje po małym zwiniętym w rulon białym ręczniku do wycierania rąk, a raczej palców i malutkie talerzyki z drobno pokrojonymi piklami – taki starter. Zamawiamy piwo. Chwilę później przed nami ląduje talerzyk z pokrojonym żołądkiem wieprzowym oraz szaszłyczki z wątróbki i jelit. Do tego na mini-talerzykach nieznane nam sosy i pasty.
– Smacznego! – szybko rzuca Ando i już pałaszuje plasterek żołądka.
No nie wypada nie spróbować… Przeżuwamy, chrupiemy, przełykamy i jak najbardziej maczamy te przysmaki w sosach. Nie jest źle, sosy są smaczne, ale próbuję pokonać swoje bariery i nie myśleć co to za ciekawe organy właśnie zjadam. Miny mamy chyba nietęgie , bo Ando zamawia szaszłyki z kurczaka i pocięty w słupki ogórek. Robi się coraz bardziej smakowicie. Starsza pani – szefowa, która przyrządza te wszystkie smakołyki na naszych oczach, bardzo się nami zainteresowała i krojąc soczystego pomidora pyta skąd jesteśmy.
– Ach, byłam w Polsce. Dwa dni. W Warszawie.
– Tak? A jakie wrażenia?
– Oooo wspaniałe. Kupiliśmy kilka kilogramów jabłek, bo były takie tanie!!! – odpowiada uśmiechnięta szefowa i stawia przed nami miseczkę z jakimiś morskimi roślinami w słodko-kwaśnej zalewie. Delicja! Mlaskamy z uznaniem. Szefowa się cieszy, że nam smakuje, bo te rośliny są z jej rodzinnych stron.

Taka jest ta izakaya. Niby mnóstwo obcych, a panuje domowa atmosfera. Para siedząca obok nas przełamuje wreszcie barierę nieśmiałości i łamaną angielszczyzną pyta o naszą podróż.
– Jeździcie po Japonii rowerami?! A my pracujemy w firmie, która produkuje m.in. torby, w których transportuje się rowery pociągiem.
– Taaak?! – zainteresował się Ando.
Tu następuje wymiana zdań już dla nas niezrozumiała i wymiana wizytówek. Podobno Japończycy nie ruszają się z domu bez wizytówek, bo nigdy nie wiadomo kogo się pozna. Coś w tym jest…
Próbujemy jeszcze kilku przysmaków i kończymy rarytasem – smażone tofu posypane świeżą siekaną cebulką dymką i delikatnymi płatkami z suszonej ryby bonito.
Tych smaków odtworzyć się nie da. Nigdzie. Trzeba być tu w Tokyo, w tej zagubionej w ciemnych uliczkach izakai, pogawędzić z szefową, wsłuchać się w panujący tu gwar i poczuć aromat świeżo przygotowanego jedzenia. To jedno z naszych ulubionych miejsc w stolicy.
Hey Alicjo i Andrzeju! :)
Wasza relacja z ikazaya brzmi super ciekawie i wlasciwie nakrecilem sie wystarczajaco zeby odwiedzic to miejsce. W ogole mialbym tysiac pytan o pobyt w Tokyo, bo wybieramy sie z narzeczona we wrzesniu, Tokyo 3,5 dnia i potem reszta Japonii przez ok 11-12.
Czy ten wskaznik ulokowany na mapie to konkretne polozenie tej restauracji w ktorej byliscie? Na google maps pokazuje jakis duzy wiezowiec z dwoma wiezami. Czy ta knajpa jest gdzies w podziemiach?
Bylbym ogromnie wdzieczny za odpowiedz przez maila jak bedziecie mieli chwilke wolna zeby skrobnac. Dziekuje z gory :) Pozdrawiam!
Tak, ta knajpa jest w podziemiach i wchodzi się od tyłu przez jakieś trochę smętne podwórko.
Starałem się jak najdokładniej ująć to na mapie. Jeśli nie ten budynek to może być sąsiedni, ale w bardzo bliskiej okolicy na pewno.