Malezja to kolejny kraj, w którym żadne z nas wcześniej nie było. Siłą rzeczy byliśmy go bardzo ciekawi, a słyszeliśmy interesujące opinie – rozwinięta gospodarczo, ładne pejzaże, plantacje herbaty i mieszanka kulturowa. Za nami pierwsze trzy dni w tym kraju i opinie na gorąco.
Nasze pierwsze spostrzeżenia są takie, że idąc ulicami George Town najwięcej jest sklepów z chińskimi napisami, najgłośniej słychać indyjską (bolywoodzką) muzykę, a świątynie, które najbardziej rzucają się w oczy to meczety. Co za orgia! W Malezji stworzył się swoisty kocioł kulturowy, w którym wymieszane jest wszystko do kupy. Mamy tutaj chińskich imigrantów, Hindusów, którzy w dużej mierze „przybyli” za czasów kolonialnych i Malajów, którzy są w większości Muzułmanami.
Do tego dochodzi ciekawa zabudowa – różne części miasta należą do Chińczyków, Malajów czy Hindusów i wniosek z tego prosty… jeśli chcemy na śniadanie nudle czy makaronem to do China Town, na obiad pójdziemy na malajską zupę Laksa assam (zupa rybna podawana z białymi kluskami), a na kolację weźmiemy Chicken Tikka Massala w indyjskiej knajpce. Po prostu raj na ziemi dla ludzi, którzy lubią przygody kulinarne w podróży. Mnie szczególnie brakowało kuchnii indyjskiej, która w Tajlandii jest taka sobie, ale za to w Malezji odbijam sobie na całego. Problem jest tylko jeden – piwo. Jest strasznie drogie, około 7-9 zł za butelkę. Co prawda to są ceny z pierwszego dnia i z miejscowości turystycznej, więc może uda się znaleźć coś taniej, ale jak na razie to grozi nam abstynencja przez najbliższy miesiąc.
Tutaj jednak dochodzimy do ciekawej sprawy. Malezja wydaje się być bardzo tolerancyjnym krajem, bo mimo, iż jej mieszkańcy to prawie w 60% Muzułmanie i oficjalną religią jest Islam, to jednak piwo można pić. To nie Pakistan, czy jeszcze bardziej skrajny Iran, gdzie o złocistym trunku można było zapomnieć. Choć nie, w Pakistanie, w górach można było piwo kupić – szmuglowane z Chin ;)
Mój bardzo przyjemny pierwszy dzień w Malezji zepsuł jakiś miejscowy cwaniak w meczecie, który miał do mnie pretensje, że zrobiłem mu zdjęcia, kiedy się modlił, co było nieprawdą, bo fotografowałem wnętrze meczetu, a nie jego. Zbyłem go, bo chciał mi sprawdzać aparat, ale na jelenia nie trafił, choć i tak na zdjęciach nawet pół jego stopy nie było. Szukał widać pretekstu, bo chwilę potem poszedł ze swoimi pretensjami do jakiejś kobietki, chyba Brytyjki – ta posłusznie dała mu przeglądnąć aparat i jak siebie tam odnalazł to krzyknął sobie 20$ za zdjęcie. Odszedłem więc pośpiesznie, żeby czasem znów się do mnie nie przyczepił…
Drugiego dnia pojeździliśmy trochę po wyspie i najciekawsze okazały się dwie świątynie. Pierwsza to meczet, który pływał na wodzie. Czegoś podobnego jeszcze nie nigdy nie widziałem. Druga to świątynia węży. Zwiedzając ją zastanawiam się po co w ogóle tu przyjechałem i nagle na drzewie wewnątrz świątyni dostrzegam dwa węże koloru zielonego, więc na pierwszy rzut oka w ogóle niewidoczne. Dobrze, że nosa tam głębiej nie włożyłem, bo pewnie miałbym problem. Potem jeszcze znaleźliśmy kilka innych węży, ale już za murkiem, więc ukąsić nie mogły a podobno są jadowite. Mimo wszystko ta świątynia zapadnie mi na długo w pamięci.
Pod wieczór spacerując po mieście bliżej przyglądam się jego mieszkańcom. W hinduskiej części widać dużo płyt i muzyki z Bolywoodu. Słychać ją też oczywiście na każdym kroku, ale stoisk tego typu jest co nie miara. Widzę też sporo sklepów, gdzie wiszą kolorowe materiały. Tylko wejść, pomierzyć i za kilka chwil prawdziwe indyjskie sari gotowe. Do tego ten charakterystyczny zapach. Nie umiem go opisać, ale pachniało tam tak samo jak na ulicach Akry czy Varanasi.
{joomplu:2174}Różnica jednak w tym, że z Akry w 2 minuty nie przeniosę się do Chin, a będąc w Malezji jest to możliwe. Mam ochotę na nudle – są i nudle. Może kurze łapy. Nie ma sprawy – są i kurze łapy. Na rogu ulicy widzę straganik z „podpałką”. To taka moja nazwa, na papierki z modlitwami, które Chińczycy kupują i zaraz potem idą spalić w świątyni. Nic innego niż modlitwa. Strasznie mi to nie pasuje do jeszcze z dala dobiegającej muzyki rodem z Bombaju.
Z dużym zainteresowaniem obserwuję Chińczyków, zachowują inaczej niż ich krewni w ChRL. Tutaj są bardziej uprzejmi, czasem się uśmiechają, zagadują po angielsku. Łorety, jak mi to do Chińczyków nie pasuje. Mamy jednak późne popołudnie i słyszę charakterystyczny dźwięk. Muezin. Zaczyna śpiewać, a ja jeszcze nosem czuję palącą się „podpałkę” i buddyjskie kadzidełka. Znów przeskok z kraju do kraju, z religii do religii. Nie decyduję się tym razem na wejście do meczetu, bo mam założony teleobiektyw i wolę nie prowokować ponownie sytuacji.
Chodzę dalej po mieście i pstrykam fotki chińskich kamieniczek, potem hinduskich sklepów z sari i znów jakaś chińska garkuchnia, a ulicą idą trzy kobiety z zasłoniętymi chustkami głowami.
Naprawdę podoba mi się Malezja. Niektórzy ostrzegali, że będzie nudno, ale nie dla mnie. Czuję, że polubię ten kraj.