Co się je na odludziu, czyli dieta w trudnych warunkach podróżnych

Przed wyjazdem na Spitsbergen musieliśmy zaopatrzyć się w liofilizowane jedzenie. Wybór prosty nie jest, zwłaszcza jeśli nie ma się o tym pojęcia. Dla tych, którzy stanąć muszą przed podobnym wyborem, kilka naszych wskazówek i przemyśleń.

Liofilizaty. Temat początkowo był zupełnie nam nieznany. Do tej pory w sprawach kulinarnych zawsze radziliśmy sobie sami – suszyliśmy mięso, kupowaliśmy już ususzone warzywa, owoce i zioła.Tym razem czekał nas trekking przez arktyczną tundrę, więc takie liofilizowane jedzenie to bardzo praktyczna rzecz, choć przyznam, że kosztowna. Głównym motywem, który nas do tego wyboru zmusił był czas, a raczej jego brak. Gotowanie na własną rękę jest zbyt czasochłonne, a przygotowywanie posiłku przez 10 osób naraz, kompletnie rozbiło by naszą eskapadę przez tundrę.

A jeśli mowa o przyjemnościach, to nie może zabraknąć kawy. Liliana taszczyła w plecaku "poranną chwilę przyjemności", która już za chwilę rozpyli ten charakterystyczny zapach... nawet na Spitsbergenie, gdzieś głęboko w tundrze.
A jeśli mowa o przyjemnościach, to nie może zabraknąć kawy. Liliana taszczyła w plecaku „poranną chwilę przyjemności”, która już za chwilę rozpyli ten charakterystyczny zapach… nawet na Spitsbergenie, gdzieś głęboko w tundrze.

Do tematu liofów podchodziliśmy jak pies do jeża. Liofilizowane jedzenie kojarzyło nam się z nieprzyjemną papką, bez smaku i zapachu. Nie mieliśmy pojęcia od czego zacząć, więc polegaliśmy na radach znajomych, którzy w tej kwestii mają spore doświadczenie. Padały różne nazwy firm produkujących żywność liofilizowaną, z czego wybraliśmy najczęściej powtarzające się: Trek’n’Eat, Mountain House i LyoFood.

Napisaliśmy e-maile do dystrybutorów tych marek z prośbą o podesłanie próbek. Po kilku dniach otrzymaliśmy testowe porcje i zabraliśmy się do degustacji i porównywania cen. O ile pierwsza część okazała się pozytywnym zaskoczeniem, bo liofy smakowały lepiej niż się tego spodziewaliśmy, tak z cenami mieliśmy problem. Polegał on przede wszystkim na tym, że każda z tych firm proponuje trochę inne dania i inaczej je pakuje. W każdej opcji dostępne są co prawda porcje małe i duże, ale ich waga i kaloryczność się różnią. W związku z tym trudno było nam stwierdzić, która z firm jest najtańsza. Trzeba by chyba przeliczyć cenę za jedną kalorię i wtedy porównać, ale to jakieś absurdalne nam się wydało.

Dla porównania spójrzcie na te dania – duże porcje, regularne ceny bez zniżek i ich kaloryczność:
Mountain House: spaghetti bolognese, waga 236 gr, 1190 kcal, cena 39,99zł.
Trek’n’Eat: makaron w sosie sojowo-bolońskim, waga 180gr, kcal 610 kcal, cena 35,00zł
LyoFood: penne bolognese, waga 500gr po uwodnieniu, 507 kcal, cena 29,90zł

Cena to jedno, ale jeśli przez dłuższy czas mamy się odżywiać tylko liofilizowanymi potrawami, to warto też zwrócić uwagę na ich smak. Tu zaczynają się schody, bo każdy z nas ma inne upodobania. W naszej ocenie najmniej smaczne, a w sumie to bez smaku były liofilizaty firmy Mountain House. Trek’n’Eat miał całkiem w porządku smaki, jednak cenowo najkorzystniej wychodził LyoFood, który w naszej ocenie też był najsmaczniejszy.

Po pierwsze zaskoczyło nas mocno rozbudowane menu, w którym znajduje się nawet bigos! Dostępne są też suszone owoce, z których można sobie ugotować coś smakowitego lub schrupać na sucho. Liofy tej firmy zdecydowanie wyróżniają się od reszty tym, że są naprawdę smaczne i głownie to zadecydowało o naszym wyborze.

Na Spitsbergenie, mimo, że w naszej ekipie nie było wegetarian, wszystkim najbardziej przypadło do gustu danie bez mięsa, czyli farfalle w sosie szpinakowo-serowym. Szpinak dobrze przyprawiony, czuje się wyraźny smak gorgonzoli i miłe zaskoczenie w postaci kawałków migdałów.

Dobra. Przejdźmy do konkretów, czyli do naszych wrażeń co do liofilizowanych obiadków LyoFood.

Zdecydowanie na plus:
– smaczne;
– konsystencja – potrawy nie były zbyt papkowate;
– duże kawałki warzyw i mięsa;
– ewidentnie czuje się, że w tych potrawach nie ma konserwantów;
– neutralnie przyprawione – były smaczne bez dodatkowych przypraw, ale jeśli ktoś lubi ostrzejsze dania to sam może sobie je doprawić;
– różnorodność – można wybrać danie z makaronem, ryżem, kaszą lub ziemniakami;
– przejrzysta strona internetowa, która ułatwia wyszukiwanie interesujących nas dań;

Można się przyczepić do:
– opakowanie ma na dnie zagięcia, w które wchodzi część proszku i trzeba go wydobywać łyżką przy mieszaniu liofa z wodą, co jest leciutko uciążliwe;
– gdy danie jest gotowe do spożycia, można oderwać górną część opakowania, ale jest to trochę trudne i często odrywało nam się krzywo – zupełny detal;
– po zalaniu liofa i odczekaniu 10 minut, kawałki mięsa były jeszcze dość twarde, więc ten czas dobrze jest przedłużyć lub wykorzystać patent, który sprzedał nam Kuba Rybicki, a mianowicie zamiast zalewać liofilizat w torebce lepiej przesypać go do garnka z wrzącą wodą i chwilkę zagotować;

Jedzenie i preferowane smaki to jednak dość indywidualna sprawa. To na co warto zwrócić uwagę przy wyborze liofilizatów to kaloryczność potrawy oraz to co się w niej znajduje, czyli skład. LyoFood dość mocno akcentuje, że do produkcji swoich potraw wykorzystują naturalne składniki bez konserwantów.  Można się o tym przekonać nie tylko czytając skład produktu, ale po prostu konsumując go. Nawet jeśli komuś wyda się mało przyprawiony to i tak będzie musiał przyznać, że przynajmniej nie zalatuje sztucznością, a już na pewno nie ma po nim zgagi jak się to zdarzyło po zjedzeniu liofa firmy Mountain House.

Jedną wspólną cechą wszystkich liofów jest to, że zostają nam po nich opakowania, które trzeba potem ze sobą nosić. Myślałem też, że po ich umyciu będzie można je jakoś wykorzystać, ale w torebce ciągle jednak utrzymuje się  zapach obiadowy… Nie mam pomysłu na razie jak można by je wykorzystać. Potrzeba jest matką wynalazków i pewnie gdyby trzeba było, to jakiś sposób na torebki by się znalazło. Z tego co sobie przypominam nasz słynny polski kajakarz Aleksander Doba z torebek po liofach zrobił sobie na kajaku ochronkę przed falami… Można i tak!

Biwak w tundrze podczas treku przez Spitsbergen.
Biwak w tundrze podczas treku przez Spitsbergen.

Czym zastąpić drogie liofilizaty?

Nie ukrywam, ze liofilizaty to jednak dość droga sprawa, choć bardzo ułatwia życie. Można sobie poradzić też w inny sposób. Całkiem atrakcyjnie cenowo wychodzą suszone warzywa i samodzielnie ususzone mięso. Oczywiście takie gotowe już ususzone mięsko można też sobie kupić, ale nie mamy w tej kwestii dobrych doświadczeń. Zwykle smakowało bardzo średnio i jechało konserwantami. Lepiej więc, o ile ma się do tego warunki, ususzyć je samemu. Nie wymaga to skomplikowanych czynności, ale jest dość czasochłonne i trzeba mieć dobry piekarnik. Nad suszeniem warzyw i owoców nie będę się tu pochylać, bo jest to banalne, zwłaszcza jeśli ktoś ma specjalną elektryczną suszarkę.

Przepis na suszone mięso

Składniki:
– 1kg mięsa wołowego, może być polędwica lub tańsza opcja – ligawa. Ważne żeby mięso było chude,
– przyprawy: sól, pieprz (najlepiej świeżo zmielony), pieprz ziołowy,czosnek (wersja granulowana, suszona ułatwia pracę), ostra papryka, inne ulubione przyprawy lub zioła,
– sos sojowy,
– patyki do szaszłyków;

Sposób przyrządzenia:
1. Mięso pokrój w jak najcieńsze plastry  (max 0,5cm) w poprzek włókien. Potrzebny jest do tego naprawdę ostry nóż. Krojenie ułatwia lekkie zamrożenie mięsa. Włóż je na co najmniej godzinę do zamrażalnika, dzięki temu zrobi się twarde i łatwiej będzie się je kroiło. Im cieńsze plastry tym lepiej.
2. Pokrojone plastry posyp solą, pieprzem, czosnkiem, ostrą papryką (o ile ktoś lubi) i ulubionymi przyprawami/ziołami.
3. W szklanym lub kamionkowym naczyniu ułóż jedną warstwę plastrów i skrop sosem sojowym, ułóż następną i znów na to sos i tak dalej, aż całe mięso będzie ułożone w naczyniu.
4. Całość przykryj i wstaw do lodówki na kilka godzin, im dłużej tym mięso nabierze więcej aromatu, ale myślę, że 8h to maks.
5. Zamarynowane plastry mięsa ponadziewaj na patyki do szaszłyka, tak żeby każdy plaster mógł swobodnie wisieć na kratce od piekarnika.
6. Piekarnik powinien być nagrzany maksymalnie do 60C, bo w innym razie mięso zacznie się po prostu piec, a tego nie chcemy. Dobrym pomysłem jest włączenie termoobiegu. W tej temperaturze mięso powinno się suszyć dobre 3-4 godziny. A! Nie zapomnij trochę uchylić drzwi piekarnika na czas całego procesu suszenia, aby wilgoć miała łatwe ujście.
7. Regularnie sprawdzaj, czy w piekarniku nie zrobiło się za ciepło (naprawdę nie chcesz żeby mięso zaczęło się piec). Czas suszenia będzie też zależał od tego jak grube są Twoje plastry – im cieniej, tym lepiej.
8. To jeszcze nie koniec. Teraz zależy sporo od pory roku i aktualnej wilgotności powietrza. Jeśli uważasz, że mięso jest znacznie za mało wysuszone, to daj mu jeszcze godzinkę w piekarniku. Jeśli jednak jest już suche i trochę gumowate można je wyjąć i dosuszyć w ciepłym, suchym, ale przede wszystkim przewiewnym miejscu, gdzie nie dotrą do niego jakieś wstrętne owady typu muchy. Ja dosuszam mięso maksymalnie w piekarniku, bo nie mam za bardzo warunków, żeby samo sobie doschło.

Suszone mięso zapakowane próżniowo.
Suszone mięso zapakowane próżniowo.

Przechowywanie:
Ususzone już kawałki mięsa można przechowywać w puszce lub dać do zapakowania próżniowego. Jeśli chodzi o to drugie, wcale nie było to takie proste, bo nikt w żadnym sklepie, nawet w tym w którym mięso wcześniej kupiłam nie chciał mi zapakować mięsa próżniowo, bo to produkt z „zewnątrz”. Trzeba było robić to po znajomości…

Jak widzicie metoda jest dość czasochłonna, a wiadomo, że „time is money”. Jeśli więc przeraża Cię wizja siedzenia przed piekarnikiem i wpatrywania się w schnące plastry mięsa, po prostu zainwestuj w liofy i już.

Inne jedzenie, które można zabrać na wycieczkę lub dłuższą wyprawę

Poza wagą oraz czasem przygotowywania posiłku, kolejną kwestią która ogranicza dietę w trudnych warunkach jest temperatura, a w zasadzie upały. Nie wozimy ze sobą lodówki, w której można trzymać produkty i chronić je przed zepsuciem, więc się do tego inaczej przygotować zastępując mleko, mięso, świeże warzywa i owoce ich suszonymi lub proszkowanymi substytutami.

W australijskim Outbacku trzeba być samowystarczalnym.
W australijskim Outbacku trzeba być samowystarczalnym.

Teraz gdy jesteśmy  w Australii prawie każde nasze śniadanie składa się z płatków kukurydzianych, zalanych mlekiem oraz urozmaiconych rodzynkami. Mleka nie mamy oczywiście świeżego, ani UHT, tylko jest to mleko w proszku, które zalewamy zimną wodą.

Jadąc rowerem latem przez tadżycki i afgański Pamir musieliśmy się przygotować na 2-3 tygodniowe braki w dostawach świeżego jedzenia, więc zabieraliśmy do sakw wysokokaloryczne przysmaki. Świeże owoce zastępowały nam suszone morele, morwy i daktyle, wspomniane wyżej rodzynki i mieszanka orzechów (włoskie + ziemne).. Na przekąskę podczas podjazdu dobrze sprawdzały się Snickersy albo Twix’y, choć tymi po 3 miesiącach jazdy rowerem już prawie rzygaliśmy, ale energię trzeba było skądś brać. Są też dostępne w sklepach różnego rodzaju żele energetyczne, jednak pomimo kilku prób, nie udało nam się trafić na żadne smaczne, a te które kupiliśmy przed wyjazdem na Arktykę świetnie nadały się jako syrop do herbaty.

Dobrym urozmaiceniem diety jest też miód oraz masło orzechowe – to świetnie sprawdza się, gdy na przykład nie mamy możliwości zjedzenia czegoś ciepłego wieczorem i trzeba czymś zabić głód lub jeśli po prostu w ciągu dnia mamy ochotę na zwykłą kanapkę lub przekąskę.

Droga przez Pamir.
Droga przez Pamir.

Chleb – trudno wyobrazić sobie bez niego życie, ale wiadomo jak jest z jego trwałością. Kilka dni i pleśnieje lub wysycha. Od Europy Środkowej aż po granicę z Chinami nie ma z tym problemu i jeśli tylko są jakieś wioski, to można go kupić od ludzi pukając do nich do domu. Natomiast jeśli jesteśmy z dala od ludzi to z pomocą przychodzi Waza lub suchary.

Na koniec najważniejsze – woda! Bez niej nie jesteśmy w stanie przeżyć więcej niż kilku dni, a przy wysiłku każdy dzień odwodnienia jest bardzo niebezpieczny. O ile działamy w terenie górskim, to sprawa zwykle jest prosta – są rzeki, strumienie albo po prostu śnieg, który topimy. Jeśli jedziemy przez tereny stepowo-pustynnę wodę musimy zabrać ze sobą na cały odcinek. Tutaj w Australii nawet jeżdżąc samochodem zawsze trzeba mieć zapas wody na co najmniej dwa razy tyle czasu, ile planuje się być w terenie wyizolowanym. Jeśli samochód ulegnie awarii, nie ruszamy się z niego, tylko czekamy aż nadjedzie jakaś pomoc, ale musimy mieć zapasy wody. Jadąc przez pustynię Atacama w Ameryce Południowej korzysta się ze studni przy kopalniach, zaś na słynnym Canning Stock Route korzysta się ze starych studni na trasie, którą pędzono bydło itd. itp.

To chyba po krótce tyle w temacie jedzenia w trudnych warunkach wyprawowych. Jeśli masz jakieś pytanie lub jeśli znasz jakieś inne patenty dotyczące jedzenia na wielodniowych trekkingach lub wyprawach rowerowych z dala od cywilizacji, to daj znać proszę w komentarzach. Niech i inni z tego skorzystają :)

Smacznego i do zobaczenia na szlaku!

O autorze: Andrzej Budnik

Alternatywny podróżnik, zapalony bloger i geek technologiczny. Połączenie tych dziedzin sprawia, że w podróż przez australijski interior czy nowozelandzkie góry zabiera do plecaka drona, który pozwala mu przywieźć niepublikowane nigdzie wcześniej zdjęcia i oryginalne ujęcia wideo. Swoją duszę zaprzedał górom w północnym Pakistanie i tadżyckim Pamirze, które odkrywał podczas 4-letniej podróży lądowej przez Azję i Australię. Od wielu lat zaangażowany w aktywizację polskiego środowiska podróżniczego. Założyciel i obecnie współautor najstarszego, aktywnego bloga podróżniczego w Polsce – LosWiaheros.pl. Nominowany do Travelerów 2010 i Kolosów 2013. Zwycięzca konkursu Blog Roku w kategorii Podróże i Szeroki Świat w 2007 roku. Zawodowo licencjonowany pilot drona w firmie CrazyCopter.pl specjalizującej się w fotografii lotniczej i wideo z drona. Łącząc od lat pracę zdalną i podróże stara się promować styl życia określany Cyfrowym Nomadyzmem.

Podobny tekst

Pociągiem i rowerem przez Pogórze Przemyskie i Dynowskie

Ostatnio robiłam to dawno temu. Zwykle wsiadało się do ostatniego lub pierwszego wagonu. Walczyło się z przestrzenią i materią, …

50 komentarzy

  1. Och, też kocham takie miejsca, choć jak przypomnę sobie miesiąc w boliwijskiej dżungli na smażonym ryżu, to aż mnie skręca. Ryżu smażonego nie tykam, nawet nie patrzę w jego stronę :)

  2. Żeby Wam nie było za wesoło, to: KIEDY WRACACIE?, Flania już grzeje Wam łóżko! :)

  3. no proszę i ekspres do kawy jest

  4. Pamiętam, w Duszanbe mieliście nam dać zapas suszonych warzyw, w tym m.in. cebuli. W końcu zapomnieliśmy ich zabrać, ale może to i dobrze, bo sami zresztą mówiliście, że wywołuje to dość nieprzyjemne konsekwencje gastryczne (i niedawno też o tym wątku pisaliście na blogu) :)

  5. Michal i Martyna

    O nie! Tylko nie bigos z Lyo! Dalismy sie skusic na niego bo byl lekki i kaloryczny ale nawet po „apgrejdzie” grzybami z tajgi nie dawal rady i sily po nim nie bylo. Do rzeczy ktorych nawet wrogowi nie zycze dorzuce fishcurry z trek’n’eat. Paskudne. I smierdzi ryba ;) poza tym jestesmy wielkimi fanami liofów. A opakowan nigdy nie zabieramy. Przesypujemy do strunowek jana niezbednego. Szczegolnie gdy dlugi trek i liczymy kazdy gram. Fajny artykul!

    • Nie znamy bigosu z LyoFooda ani fishcurry zTrek’n’eat, więc ciężko mi się odnieść. Wierzę jednak na słowo… warto wg mnie poprosić producentów o próbki, szczególnie jeśli kupuje się dużo i na długo, bo po co się męczyć za własne pieniądze? ;-)

      • A o tym nie pomyślałem żeby poprosić o sample. Myślisz że „nieblogerom” też udostępnią próbki ;) ? Jak one wyglądają? Czy producenci gdy kupujesz bezpośrednio mają lepsze ceny niż w sklepach? Bo generalnie ceny podstawowe w sklepach są dość wysokie. Bez promocji raczej bym się nie zdecydował na zakup. Zwykle kupujemy liofy z dużym wyprzedzeniem i z jakąś zniżką np. 30% w jakimś sklepie internetowym gdzie akurat są najtańsze. A co do smaków to wiadomo, że o gustach się nie dyskutuje. Coś co mi nie przejdzie przez gardło to komuś innemu będzie smakowało jak nigdy. Zawsze doprawiamy dania. Sól i pieprz w plecaku to podstawa :). Często też dorzucamy do liofów kasze kuskus – zawsze to dodatkowe kalorie a kuskus zawsze przyjmuje smak potrawy.

        • Myślę, że to nie ma znaczenia, czy jesteś blogerem czy nie, a bardziej ile chcesz porcji kupić. My wtedy mieliśmy w planie około 200 porcji dla 7 osób na dwa tygodnie, więc im się to i tak opłacało. Mówię o LyoFood, na które się w końcu zdecydowaliśmy. Dwie pozostałe firmy Trek’n’Eat oraz Mountainhouse nie przypadły nam do gustu, więc dla nich byliśmy nie do końca udaną inwestycją, ale to już jest ich problem. Po prostu przegrali w równej walce smakowej.

  6. Nie wiem czy przyjdzie mi kiedyś korzystać z liofów, ale jestem szefem kuchni i tekst przeczytałam z wielkim zainteresowaniem. Podsyłam go znajomemu, który wspomniał o wyprawie na Spitsbergen.
    Pozdrawiam!

    • Ooo! Fajnie, po to powstał :)
      A jeśli masz tak duże doświadczenie w przygotowywaniu potraw, to może umiesz podpowiedzieć, co jeszcze można by wykorzystać w wersji dry na takich wyjazdach? Coś na pewno pominęliśmy…

  7. Nieważne co się je i tak z tego gówno będzie ;)

  8. w Boliwii suszylismy mięso lamy, super urozmaicenie podczas przedzierania się przez bezdroża Andów. przy braku chleba bardzo łatwo zastąpić do mozna plackami /naleśnikami. wystarczy trochę mąki, wody, mleka w proszku, soli i oleju do smażenia. z dżemem w trasie smakują wybornie!! Pozdrawiamy

  9. Dobrze znamy ten stan: głód i pragnienie. Ale już niebawem…buziaki dla Was!

  10. Pamiętam, jak nam kiedyś zabrakło wody w Gruzji. Poszliśmy w góry, ot, na jednodniowy wypad. Okazało się, że dzień był bardziej upalny niż zakładaliśmy i woda po prostu zniknęła, zanik się spostrzegliśmy. Kiedy wróciliśmy do bazy od razu otworzyliśmy schłodzone piwo (tak, wiemy, że nie nawadnia) i chyba jeszcze rzadne nigdy nam tak nie smakowało. :)

  11. A, i jeszcze co do pakowania próźniowego – co jakiś czas w Lidlu pojawiają się maszynki do pakowania próżniowego, kosztują ok. 120-130 złotych.

  12. Wiem, że w Lidlu pojawiają się czasami (na moje oko średnio co pół roku) maszynki do pakowania próżniowego. Kosztują ok. 120-130 złotych. Niestety nie miałam jeszcze okazji przekonać się, jak działają.

    • Trochę kiedyś pogrzebałem na temat pakowania próżniowego w domu.
      Tanie pakowarki nie mają pompki podciśnieniowej, tylko wentylatory, które jedynie usuwają część powietrza z worka – także trzeba uważać i nie iść całkiem „po taniości”.
      Warto sobie uzmysłowić, że nie kupimy pakowarki próżniowej o nie wiadomo jakich parametrach za 100 czy 200 pln, ale… ja postawiłem na PROFI COOK VK-1015 (starszy model, obecny bodajże VK-1080) i daje radę.
      Pakuję różne rzeczy na Woodstock i wyprawy motocyklowe (wybierając się do Rumunii pakowałem próżniowo domowe kiszone, to reszta pukała się w głowę – jak otwieraliśmy konserwy do kilkudniowych bułek – cieszyli się jak dzieci za „mokry i kwaśny” akcent :D ).
      Wracając do meritum – powyższa pakowarka według mnie jest warta polecenia, ponieważ sprawdziłem ją empirycznie i daje radę (dodatkowo posiada trybpakowania mokrych rzeczy).
      Jak wspomniałem używam do pakowania wszystkiego od suszonej wołowiny do jabłek a i czasem zabezpieczenia rzeczy przed wilgocią (zapałki, skarpetki).

  13. Płatki – owsiane, jaglane i inne, rodzynki, orzechy i inne bakalie.

  14. Jedzenie to czasem uciążliwa kwestia, ale mnie bardziej nurtuje temat wody. Marzy mi się Islandia pod namiotem. I zakładając nieczęste odwiedzanie osad ludzkich jak to zrobić, żeby zawsze mieć wodę do picia, a zaczynać z dodatkowymi 10kg samej wody na plecach? Skąd bierzecie wodę pitną na takich wyprawach?

    • To zależy od terenu/regionu.
      W Pamirze liczyliśmy na strumienie lodowcowe i topiący się śnieg.
      Podczas trekkingów w Górach Karakorum, j/w.
      Podczas przejazdu rowerem przez Pustynię Kyzyl-Kum braliśmy po 20 l na rower i uzupełnialiśmy co dwa dni w przydrożnych czajchanach.
      Największy problem jest w Australii, bo odległości są kolosalne. Jeżdżąc samochodem bierzemy więc prawie 100 l do samochodu gdy wyjeżdżamy z miasta i sukcesywnie to uzupełniamy, gdzie tylko się da.
      Niestety na Islandii nie byłem, ale może Marzena albo Anita coś podpowiedzą, bo one jeździły rowerami po tej wyspie. Na logikę jednak wydaje mi się, że rzeki i strumyki płynące z gór są tam jedynym możliwym źródłem wody w interiorze, ale tylko strzelam.

    • Potwierdzam, na Islandii wody jest wszędzie pełno, można czerpać ze strumieni i rzek lodowcowych (choć Islandczycy nie polecają pić bezpośrednio z tych ostatnich, to my piliśmy i żyjemy :)). Czasem trzeba uważać na śmierdzące siarkowe gorące źródełka, z nich nie piliśmy :) Również w osadach ludzkich z wodą nie ma problemu, a w knajpie czy na stacji prosisz o nalanie wody do butelki i dostajesz ją za darmo. Albo tankujesz w toalecie.
      Nieco inaczej jest w interiorze, na drodze f35 czy f26, tam rzek jest mniej i trzeba brać większy zapas.
      Zależy, jak ma przebiegać trasa. Pocieszające jest to, że w takim klimacie nie pije się tyle wody, co na gorących pustyniach Azji Centralnej.

  15. Ekspres ciśnieniowy do kawy. W domu kawa z takiego jest przepyszna, w pięknych przestrzeniach musi być jeszcze lepsza.

  16. Przydatny wpis. Choć przyznam, że nie potrafię sobie wyobrazić jak po 2 tygodniach podróży rowerowej w Pamir wygląda snickers :) Jeszcze raz dzięki za porady – szczególnie to jak przygotować suszone mięso.
    Jeszcze do niedawna podróże niskobudżetowe (głównie pod namiotem) kojarzyły mi się z konserwami. Gdy zacząłem podróżować z dziewczyną okazało się, że można inaczej – smaczniej i za podobną cenę – zupy z ogniska http://bintikalulu.pl/smaki-z-podrozy/zupy-z-ogniska-z-suszonych-warzyw/
    Polecam, szczególnie gdy w podróży jest się przez kilka tygodni.

    • :))))))))))))))))))))) Kabanos wymiata!!!! Aż łzy mi popłynęły ze śmiechu jak przeczytałem pierwsze linijki tekstu z poleconej strony. Ja raczej umarłbym w konwulsjach po zjedzeniu czegoś z mięsem na trasie i od długiego czasu stawiam na odżywianie wysokooktanowe czyli „dopalacze” w czystej, naturalnej postaci – micha makaronu z budyniem plus takie tam ciekawe dodatki a power po tym jak po 10 Redbullach.

  17. Hej,

    A kto wam podpowiedział żeby o te próbki podpytać, no kto? :)

    W torebce po liofilizacie można też zalać zupę instant. Nie trzeba zmywać.

    Zależnie od terenu opakowania po liofilizatach można palić co jakiś czas.

    Bardzo dobrą suszoną wołowinę robi polska firma Wild Willy.

    A z wodą na Canning Stock Route jest niestety coraz bardziej krucho.

    Z pozdrowieniami,

  18. A jak się sprawuje suszone mięso przewożone w lecie w aucie? Przetrwa dwa tygodnie w bagażniku czy przekształci się w upiorną padlinę?

  19. Pytanie merytoryczne :) ile trwała wyprawa, jaki był koszt liofilizatów, ile ważył i ile zajmował miejsca objętościowo.

    Dziekuję i pozdrawiam

  20. Dziękuję za bardzo przydatne info, będę wracać do tej strony z częstotliwością odwrotnie proporcjonalną do ilości dni pozostałych do wyjazdu :)
    Pytanko: jakiej firmy tabletki do uzdatniania wody polecacie?

  21. Krzysztof Grzelczyk

    Dobre, dobre. Jestem na Waszej stronie drugi raz i coś czuję, że na tej dwójce się nie skończy – rzadko chwalę, więc tym bardziej cud. Super! :)

  22. Jak dla mnie bardzo rzeczowy i przydatny artykuł, taka jakby sie moglo wydawac banalna sprawa może okazać się wyzwaniem albo co gorsza zaprzepaścić naszą wyprawę! Dobre przygotowanie to podstawa, dlatego zawsze gdy wybieram się na górskie podboje lub długie trasy rowerowe – jestem nierozłączny z odzieżą termoaktywną rough radical ;) chroni przed mrozem, sniegiem i gradem i co najważniejsze jest szybkoschnaca co tez bywa kluczowe przy dluzszych wyprawach ;) co do liofilizatow, troche probowalem i nie bylo najgorzej, ale mysle ze jesli moge zrobic sam to na pewno skorzystam z Waszych przepisów, dzięki :)

  23. Świetny artykuł. Może nie przyda mi się, bo nie planuję takich podróży, ale dla samej wiedzy i ciekawostki warto poczytać. :)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *