Tak, tak, to znowu my. Dotarliśmy niedawno szczęśliwie do Harbinu. Oczywiście nie obyło się bez przygód. Jak się okazało, dwa ze sprzedanych biletów (mój i Kasi) były nie na ten pociąg, którym się wybieraliśmy, tylko na ten, który odjechał dzień wcześniej. To małe niedociągnięcie spostrzegłem dopiero nudząc się przed wyjazdem na dworzec… Zabawa dopiero miała się zacząć :)
Przyjęliśmy to z Kasia jednak dość spokojnie, gdyż bilety kolejowe w Chinach są ważne przez minimum dwa dni, a w naszym przypadku był on ważny przez 3 dni. Oczywiście problemów się spodziewaliśmy i jak najbardziej słusznie. Na dworzec weszliśmy bez problemów, ale przy bramkach wejściowych na peron już nie było tak wesoło. Mi udało się czmychnąć tuż za Konradem, który pokazał swój prawidłowo wystawiony bilet, a że „białych” dużo nie podróżuje tą klasą pociągów, na mnie „Pani-wpuszczająca” przymrużyła oko. Kasię już zatrzymała i coś zaczęła do niej wygadywać, co Kasia skwitowała przyspieszeniem kroku i nie zatrzymaniem się na wezwanie. Przy wejściu do wagonu kolejna kontrola biletów – znów się udało, razem z Kasią weszliśmy za chłopakami – zarządzający wagonem machnął na nas ręka, gdy weszliśmy bez pokazania biletu, a raczej pokazując, go w taki sposób, żeby nie mógł się wszystkiego doczytać :D Po kilu chwilach byliśmy już zadekowani w naszych przedsionkach i broniliśmy się przed naporami Chińczyków – udało się. Do końca mieliśmy miejsca i mogliśmy się wyspać na podłodze na karmimatach. Jednak wcześniej, koło 2 w nocy była główna kontrola biletów – przyszedł sam szef pociągu. Wpierw bilety pokazał Piotrek z Konradem, my udawaliśmy, ze śpimy, jednak zostaliśmy „zbudzeni”.
W końcu byliśmy zmuszeni pokazać nasze różowe karteczki i tu się zaczęło. Oczywiście „nie wiedzieliśmy o co chodzi” – jak jednak zaczęło się robić gorąco, trzeba było twardo postawić sprawę – „Tak jesteśmy biali, co jednak nie znaczy, że nie znamy zasad, jakie panują w chińskich pociągach. Ten bilet jest ważny przez TRZY dni i żadna siła ludzka nie zmusi nas do tego, żeby opuścić ten pociąg wcześniej niż w Harbinie.” Oczywiście po tym, szef pociągu zaczął się strasznie pienić i wymachiwać rękami przede mną, co doprowadziło mnie do szewskiej pasji – nie znoszę nerwusów. Usłyszał jeszcze magiczne słowa – „ting bu dong”, czyli nie rozumiem. Po tym narysował mi jakieś szlaczki na kartce, z których mogłem wywnioskować, że mamy zapłacić 120Y. Strasznie mnie to rozłościło. On chyba myślał, że trafił na jakichś jeleni, lub turystów z USA, Francji, czy innego zachodniego kraju i chciał po prostu dostać 120Y za nic. Skończyło się na tym, że pokazałem mu tzw. „czołg przejeżdżający pod okiem”. Strasznie się wściekł – wyrwał nam bilety i gdzieś poszedł myśląc, że zrobi na nas wrażenie. My jednak zwinęliśmy się na naszych karimatach i spokojnie zmrużyliśmy oczy. Więcej już go nie zobaczyliśmy – chyba zdawał sobie sprawę, że nie ma czego szukać, jednak za wygraną nie dał. Przed końcem podroży, szef wagonu (młody chłopak – naprawdę fajny) oddał Kasi i mi bilety i mrugnął okiem. To chyba wszystko tłumaczy. Słusznie nie daliśmy się staremu wyjadaczowi, jednak ten nie dał za wygraną. Tuż przed wyjściem z dworca do miasta, jest tzw. przedzieranie biletów, żeby nie wykorzystać tych ważnych kilka dni na powtórny przejazd.
Tu jednak czekało nas powitanie służb bagażowych. Zerknęli na nasze bilety i skierowali do miejsca, w którym była duża waga. Po raz pierwszy nam się to zdarzyło. Fakt, nasze bagaże nie są małe, ale w porównaniu z tym, co przewożą Chińczycy, to my jesteśmy jak samochody osobowe przy wielkich TIRach. No cóż, mus to mus. Konrad położył swój plecak – pokazało się 26 kg. Na co Chińczyk pokazał na tablicy ręka liczbę 20, która pewnie oznaczała, że bagaż do takiej wagi można przewieźć w cenie biletu. Od razu wyczuliśmy tutaj siłę sprawczą naszego „kochanego” szefa pociągu. Chińczyk coś zaczął do nas mówić, na co poprosiłem go żeby na chwilę wyszedł ze mną z tego pomieszczenia. Pokazałem mu chmarę innych naszych współtowarzyszy, którzy taszczyli wielkie „ruskie torby” – i to oczywiście było ok. One nie były ciężkie? Przejechał kolejny czołg pod okiem i wyszliśmy z dworca, nawet nie dając biletów do przerwania. Tak, tak oczywiście wrócimy się do Pekinu i jeszcze raz pokonamy trasę Pekin – Harbin, bo jeżdżenie chińskimi pociągami tak bardzo nam się podoba. Uff… na szczęście jeszcze tylko jeden przejazd pociągiem tą koleją, a potem nasze ukochane (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) rosyjskie pociągi.Zaraz po wyjściu z dworca udaliśmy się do kas biletowych i kupiliśmy na 6:20 bilet relacji Harbin – Mandżuria. Po ok. 20 godzinach jazdy będziemy przed samą granicą rosyjską, a potem już tylko pociągiem do Irkucka, stamtąd „transibem” do Moskwy i dalej do Kijowa, Lwowa i naszej kochanej Polski.W Hrabinie czujemy się już prawie jak w domu, w końcu rozumiemy tutejszych, przynajmniej niektórych, w stopniu „przyzwoicie-komunikatywnym”. Uwierzycie? Po tym jak zanieśliśmy bagaże do poczekalni wyszliśmy coś wrzucić na ząb – chyba ostatni ciepły posiłek w Chinach. Szukamy uliczki z jedzeniem, nie zdążyliśmy wejść do knajpki, a tu ktoś do nas macha. Podchodzimy i zaczynamy po chińsku, że chcielibyśmy to i to zjeść, ten do nas: „Gawaritie pa ruski?” Najpierw nie zaskoczyliśmy, co do nas mówi, ale to nic nowego w tym kraju, ale potem z szerokim uśmiechem popatrzyliśmy się na siebie i z radością przystąpiliśmy do konwersacji w języku naszych wschodnich sąsiadów. Szybko doszliśmy do porozumienia i niedługo po tym byliśmy pełni… Teraz krótka wizyta w dworcowej kafejce internetowej – coś niespotykanego do tej pory w Chinach, potem może krótka drzemka i kolejny bój o miejsca w przedsionku… a później granica:)