Tak, już dojechaliśmy do Polski (31.08), możemy cieszyć się towarzystwem naszych najbliższych, miękkimi łóżkami i… przepysznym polskim jedzeniem. Na prawdę ciężko jest opisać rozkosz jaką sprawia smak bułki z żółtym serem i kefirem, nie mówiąc już o pysznym domowym obiadku… po prostu rozkosz w ustach. Dobrze, przenieśmy się po raz ostatni do Chin…
22 sierpnia wieczorem nasz pociąg dojechał do Mandżurii. Podróż z Harbinu przebiegła dość łagodnie – co to jest 14 godzin w pociągu? ;) Oczywiście przy bramkach na dworcu mieliśmy pierwsze miejsca, co pozwoliło nam zająć bardzo dobre miejsca w pociągu (ach te wyścigi z dworca na peron – to się będzie wspominać). Przybywszy do Mandżurii okazało się, że jest już za późno, aby przekroczyć granicę, więc musieliśmy się gdzieś przespać. Nocleg się dość szybko sam znalazł i po chwili byliśmy już w małej knajpce i jedliśmy ostatnią chińską kolację – ogarnął nas mały sentyment, ale jak pomyśleliśmy o polskich potrawach to dość szybko on minął.
Następnego dnia, wstaliśmy z Piotrkiem wcześnie rano, żeby się rozeznać w sprawie transportu na granice. Pierwsze kroki skierowaliśmy na dworzec kolejowy… było jednak gorzej niż się spodziewaliśmy. W ogóle nie mogliśmy zrozumieć o co w tym wszystkim chodzi i jak się tam dostać. Po około dwóch godzinach „niuchania” w końcu trafiliśmy na właściwy trop – znaleźliśmy firmę, która przewozi ludzi autobusami przez granicę. Okazało się, że najbliższy i zarazem ostatni tego dnia autobus odchodzi za 1,5 godziny. Szybka decyzja – chcemy 4 bilety i tu psikus. Potrzebne są cztery paszporty, a my mamy tylko dwa – Kaśka z Konradem pewnie jeszcze spali! Wylatujemy pędem na ulicę, zatrzymujemy TAXI, ustalamy cenę (z żalem zgadzamy się na 8Y – to dość sporo, jak na ostatni dzień pobytu w Chinach) i jedziemy. Po kilku minutach dojeżdżamy do miejsca, gdzie spaliśmy, daje 10Y i czekam na resztę i… lekkie zdziwienie. Taksówkarz macha na nas rękę i otwiera drzwi od strony pasażera, co jednoznacznie znaczy, że mamy wysiąść! A gdzie reszta – całe 2Y?? Grzecznie mówimy mu, że umawialiśmy się na 8, a nie na 10Y – on nic z tego sobie nie robi. Pokazuje, że jechał dookoła i że to wyniosło 10Y. My na to, że umawialiśmy się na 8Y i że chcemy resztę. Taaa… i tu tzw. konflikt interesów. Robi się nerwowo, gość zaczyna na nas krzyczeć – to był jego błąd! Ostatni raz powtarzamy – 2Y dla nas. Nie oddaje, zapala auto i chce gdzieś z nami jechać. Przekręcam mu kluczyk gasząc samochód. Adrenalina sięga zenitu. Koleś zaczyna się drzeć jak szalony. Nas było dwóch – też zaczęliśmy się na niego wydzierać (po polsku) – lekko się przestraszył. Za chwile jednak wypycha nas z samochodu. W końcu nerwy puściły – palce w dłoni zacisnęły się w pieść i szybko zbliżyły się w stronę jego twarzy! Wyskoczył z samochodu, zaczyna gdzieś dzwonić. Biorę banknot, który chwile temu mu dałem, szukam 8Y i zostawiam na siedzeniu kierowcy, dokładnie wyliczony plik z 8 banknotami o nominale 1Y. Wychodzimy z samochodu, Chińczyk krzyczy cos do telefonu, potem do nas. Bez wzruszenia odeszliśmy pokazując mu jeszcze jeden gest – niech się uczy chłopak – nie muszę Wam tłumaczyć, co znaczy „gest Kozakiewicza”;) Szybko wpadamy do naszego pokoju, pakujemy się dosłownie w minutę i wybiegamy z powrotem na ulicę. Hmm… bierzemy inną taksówkę i migiem jedziemy w miejsce, które niby jest dworcem autobusowym, choć mam co do tego wątpliwości do tej pory. Wpadamy do kasy, prosimy 4 bilety i patrzymy z zawieszonym oddechem na kasjerkę – prosi o 4 paszporty.
Udało się! Jesteśmy teoretycznie w Rosji! Chwile potem jedziemy już autobusem w stronę granicy. Dojeżdżamy do pierwszej kontroli, ludzie wysiadają, a szefowa autobusu (niby pilotka) chce za coś od nas po 20Y – następna naiwna;) Tyle to już nie mamy. W sumie uzbieralibyśmy 36Y, z tego 30, które chciałem zostawić sobie na pamiątkę. Chwilkę później okazuje się, że te 20Y od osoby to za przewiezienie bagażu przez granicę w autobusie, bez konieczności zabierania go ze sobą do kontroli celnej. Wyciągam z bólem serca 20Y i mówię, że tylko tyle mamy. Szefowa mówi, że za mało – no trudno. Więcej nie damy. Już chcemy zabrać bagaże i słyszymy już słynne: „OK., OK.”. Nie minęła minuta i już jesteśmy w terminalu i… znów chcą od nas pieniądze. Tym razem po 10Y od osoby za przekroczenie granicy chińskiej. W tym momencie stało się już jasne, że nie dowiozę nawet tych 10Y do Polski. Ostatnie spojrzenie na „Wielkiego Mao” i… Niestety Kasia z chłopakami już Yuanów nie miała. Musieli dać 5$ – oczywiście wymiana po bardzo niekorzystnym kursie. 3 minuty później granica chińska była już za nami, jeszcze tylko jedna i jesteśmy prawie w domu;) Zastanawialiśmy się, co na nas czeka, tym bardziej, że wiedzieliśmy z Internetu, że ostatnimi czasy stosunki polsko-rosyjskie były dość chłodne. Wsiadamy do autobusy, podjeżdżamy do rosyjskiego terminalu, wysiadamy ze wszystkimi tobołami. Niby w dokumentach wszystko było OK… O dziwo bardzo sprawnie poszło.
Fakt, faktem, że szefowa z autobusu coś szepnęła celnikowi, jak nas odprawiał – chyba zależało jej na tym, żeby szybko opuścić granicę i zrobić jeszcze jedno kółeczko tego samego dnia przez granicę – biznes jest biznes. Nam to jednak odpowiadało – tez się spieszyliśmy. Nie obejrzeliśmy się, a byliśmy już w Rosji, w Zabajkalsku… Tu mieliśmy już mniej szczęścia. Pierwszy pociąg z Zabajkalska do najbliższego miasta, przez które jedzie kolej transsyberyjska był o 20.30, a my dotarliśmy do Zabajkalska koło 12. Szkopuł jednak w tym, że o 20.30, ale następnego dnia. No cóż, nie było wyjścia – musieliśmy przeczekać 30 godzin na stacji. Biletu na kolej transsyberyjską nie udało nam się kupić tego samego dnia, a przemiła Pani w okienku (bez ironii – na prawdę była super sympatyczna) powiedział, że system nie pozwala kupić biletu na dwa dni przed odjazdem pociągu. No nic… następnego dnia wieczorem byliśmy już w pociągu do Czity i w kieszeniach mieliśmy bilety na „transsiba”, właśnie z Czity do Moskwy. Czuliśmy się już jak w domu.
Noc na dworcu minęła nam bardzo spokojnie, zjedliśmy europejskie kolację i mieliśmy osobistą straż. A tak serio, to co jakiś czas doglądali nas na dworcu w nocy pogranicznicy, których dzień wcześniej poznałem i trochę pogadałem. Na koniec wymieniliśmy się numerami telefonów i jak coś to na przyszłość jest meta w Czicie, bo stamtąd właśnie chłopaki pochodzą. Tu pozdrawiam serdecznie Dimę – kiedyś się spotkamy.
W pociągu z Zabajkalska do Czity poznaliśmy dwie dziewczyny – Julię i Anię – które wracały z Mandżurii z praktyki do domu. Dla nich też serdeczne pozdrowienia, tym bardziej, że obie studiują turystykę – „pokrewna krew”:)
W Czicie, po godzinie czekania w końcu na peron wjechał długo przez nas oczekiwany pociąg relacji Władywostok – Moskwa. Aż nam się miło zrobiło, jak go zobaczyliśmy. Szybciutko popędziliśmy do wagonu numer 15 i załadowaliśmy się „na pokład”. W drzwiach przywitała nas niezmiernie miła i wesoła „prowadnica”, czyli szefowa wagonu – Tanja. Jak się potem okazało, ma ona 19 lat i już drugi rok w wakacje pracuje jako prowadnik w kolei transsyberyjskiej. Przez kolejne 5 dni bardzo się zaprzyjaźniliśmy z nią, jak i z prawie całym wagonem Rosjan, a przede wszystkim z grupką studentów, którzy wracali z nad morza do Moskwy. Tutaj serdecznie pozdrawiamy trzy Julie, Żenię, Paszę, Sergieja i Romę, oczywiście także Tanię i jej zmienniczkę Oksanę, także bardzo sympatyczną i ciepłą Słowiankę.
Pierwszy dzień w kolei spędziliśmy jednak prawie cały na byczeniu się i nadrabianiu zaległości w spaniu. Potem nawet Tanja mi powiedział, że już się zaczęła o nas martwić, że jesteśmy chorzy, czy coś podobnego, że tak ciągle śpimy. Kolejne 4 dni w kolei transsyberyjskiej to chyba najprzyjemniej spędzony czas podczas całej naszej wyprawy. Graliśmy w karty, rozmawialiśmy (po rosyjsku!!), popijaliśmy piwo i nie tylko (oczywiście chińską herbatę także) i od czasu do czasy szliśmy „gulać”, czyli spacerować po stacji, gdy kolej się zatrzymywała. Przez te kilka dni bardzo mocno poprawiliśmy naszą znajomość języka rosyjskiego – spokojnie możemy się porozumiewać z Rosjanami, przy najmniej w najważniejszych kwestiach, ale nie tylko… nie ma to jednak, jak żywy kontakt z językiem. Po drodze, jak kolejni pasażerowie naszego wagonu wysiadali, prawie ze łzami w oczach się z nimi żegnaliśmy, oczywiście wymieniając ze wszystkimi adresy. Po takich 5 dniach mamy metę we Władywostoku, Nowosybirsku, Permie, Omsku i Moskwie – ile to nowych miejsc do odwiedzenia? Naprawdę, taka podróż to niesamowite przeżycie, ale pod warunkiem, że jedzie się wagonem „plackartnym”, a nie „kupiejnym” przeznaczonym raczej dla bogatych zachodnich turystów, którzy nie lubią się integrować… no ale można i tak.
Po „zawinięciu” na Dworzec Jarosławski w Moskwie zrobiliśmy obowiązkową sesję zdjęciową, a potem szybciutko udaliśmy się na Dworzec Kijowski, skąd mieliśmy jechać na Ukrainę. Mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu i już po dwóch godzinach siedzieliśmy w pociągu relacji Moskwa – Lwów. Wtedy to już dopiero poczuliśmy się jak w Polsce. Oczywiście, żeby nie było zbyt łatwo, to na granicy rosyjsko-ukraińskiej znów mieliśmy małe przejścia. Tym razem celnik ukraiński chciał nas „ubezpieczyć” na wypadek jakiegoś nieszczęścia, które mogłoby nas spotkać na tereni naszego wschodniego sąsiada. 10$ od osoby… taa… Następny, który myślał, że trafił na jeleni – tego tez wyprowadziliśmy z błędu. I tak właśnie po kilkunastu godzinach jazdy byliśmy we Lwowie, potem szybciutko busikiem na granicę, a tam… setki mrówek, które przenosiły papierosy. Granica ukraińska poszła bardzo sprawnie, natomiast po polskiej stronie zapowiadało się na 3 godziny stania. Po ok. 2 minutach nie wytrzymałem, tym bardziej, że wiedziałem że za niedługo odjeżdża ostatni pociąg z Przemyśla do Krakowa, i podszedłem do Pana kaprala. Wytłumaczyłem w jakiej jestem sytuacji, że pociąg itd. A ten na to – „I co z tego? A skąd Pan wraca?” (Akurat byłem sam, bo Kasia z chłopakami robili jeszcze po ukraińskiej stronie zakupy.) Zgodnie z prawdą, powiedziałem, że z Chin – to bardzo rozbudziło jego ciekawość. Poprosił o paszport, przewartował go i pokazał ręką, że mogę przeskoczyć barierkę i ominąć całą kolejkę. Chwile później byłem już w terminalu. Odprawiony, ostemplowany wyskoczyłem jak z procy na dworzec busików w Medyce, skąd już tylko 15 minut jazdy dzieliło od dworca w Przemyślu. Wpadłem na dworzec, wcześniejszy pociąg odjechał, ale na ostatni udało się zdążyć (dziękuje Bogusiu za sprawdzenie pociągów). Chwile trzeba było zaczekać i pociąg był już podstawiony. Niedługo po tym jak kupiłem bilet, dotarła Kasia z chłopakami (do nich Pan Kapral sam podszedł i zapytał czy jadą z Chin – tez ominęło ich 3 godziny czekania na granicy). Wyskoczyliśmy jeszcze szybko po bułki, serek żółty, mleko i kefir – zrobiliśmy pyszną kolacyjkę na dworcu i rozjechaliśmy się każdy w swoją stronę…
Tak oto dobiegły końca nasze przygody. Wszystko się udało, czasem drogą okrężną, ale jednak…
A teraz najlepsze… od Przemyśla do Przemyśla objechaliśmy za równowartość 1000$. To info dla tych, którzy wątpili, że nam się uda! W sumie można było przejechać tę trasę jeszcze taniej, ale wcale nie zależało nam na tym, żeby pobić jakiś rekord.
PS: Jadąc pociągiem z Przemyśla do Krakowa, w Tarnowie dosiadło się sporo osób. W pewnym momencie jakiś chłopak otworzył przedział, w którym siedziałem (wraz z czwórką innych osób), zaglądną do środka i powiedział do swoich współtowarzyszy: „Eee, chodźcie dalej, tu jest zbyt ciasno.” Lekki uśmiech zagościł na mojej twarzy i kilka obrazów przeleciało przed oczami. Jak dużo uczą takie podróże… można by mu polecić pociąg relacji Szanghai – Pekin;)