Śladami Kajko i Kokosza – Kon Tum

Pierwszy dzień w kraju, w którym nigdy wcześniej się nie było jest zawsze trudny, ale jakże ekscytujący – szczególnie w Azji. Nowy język, nowe zwyczaje, inni ludzie, inna kuchnia! Ach! Kon Tum okazuje się przyjaznym miejscem dla początkujących obcokrajowców w Wietnamie, czyli m.in. i dla nas!

Kon Tum nie figuruje na liście obowiązkowych atrakcji dla turystów przyjeżdżających do Wietnamu. Bardzo się z tego faktu cieszymy, bo w spokojnej atmosferze możemy nauczyć się „z czym się Wietnam je”. Przestawiamy się z laotańskich kipów na tutejszą walutę, czyli na dongi, orientujemy się w cenach i przyswajamy sobie podstawowe zwroty w nowym języku, co przysparza nam najwięcej problemów. Wietnamski, to podobnie jak chiński, język tonalny, więc niechcący można powiedzieć coś niestosownego źle intonując jakiś wyraz. Z pomocą przychodzi nam bardzo sympatyczna kelnerka z naszej ulubionej knajpki. Dziewczyna uczy jak poprawnie wymawia się „dziękuję”, „dzień dobry”, „do widzenia” itd., ale kiepsko nam idzie. Bądźmy szczerzy. Zaprzyjaźniamy się przy tym z kelnerką, która na szczęście całkiem dobrze mówi po angielsku, więc to pierwsza osoba, od której możemy się dowiedzieć czegoś ciekawego o Wietnamie.

Uśmiechnięte Wietnamki i pozdrowienia dla Polski.
Uśmiechnięte Wietnamki i pozdrowienia dla Polski.

Generalnie mamy wrażenie, że Wietnamczycy są bardzo kontaktowi i pomocni. Mamy nadzieję, że tak jest w całym kraju, mimo, że jeden z mieszkańców Kon Tum ostrzega nas przed miejscowościami obleganymi przez turystów. Tam podobno Wietnamczycy na każdym kroku próbują naciągnąć i to nie tylko turystów, ale i wietnamskich przyjezdnych. Wierzyć, nie wierzyć? Niedługo sami się o tym przekonamy.

Nie daleko od centrum Kon Tum, znajdują się wioski (Lang Kon Tum), na podstawie których powstało miasto. Wioski te, mimo że obecnie są po prostu dzielnicami, zachowały swój rustykalny charakter. Ludzie żyją tu w skromnych chatach, po drodze biegają kury i kaczki,  słychać porykiwania krowy i co jakiś czas unosi się zapach tzw. „oborniany” :) . To świnki wietnamskie, które różnią się od naszych głównie kolorem – są tak czarne, jak ta usmarowana pastą do butów w filmie „Sami swoi”.

Chata Rong, jak z komiksu Kajko i Kokosz, czyż nie?
Chata Rong, jak z komiksu Kajko i Kokosz, czyż nie?

Centralnym miejscem każdej wioski jest ogromna chata „rong house” o bardzo wysokim dachu i stojąca na drewnianych palach. Pierwsze nasze skojarzenia to chaty z komiksu „Kajko i Kokosz”! W chatach tych w Wietnamie przyjmuje się gości, odbywają się spotkania, wesela oraz inne obrzędy religijne i święta. Im bogatsza wioska, tym większa i bardziej ozdobna chata, która jest dumą każdego mieszkańca wioski. My rozglądamy się gdzieś za Smokiem Milusiem lub głównymi bohaterami Komiksu, ale nigdzie ich nie znajdujemy. Stanęły nam przed oczyma stare dobre czas, gdy z wypiekami na twarzy wracało się do domu z kiosku w ręce trzymając z kolejny komiks. Chwilę później byliśmy już daleko, daleko w świecie bajki, w którym Kajko i Kokosz opowiadali nam swoje historie. Ach, to były komiksy, to były czasy!

Spacerujemy więc po wiosce w centrum miasta i ukradkiem przyglądamy się jej mieszkańcom i ich zajęciom. Próbujemy nawiązać kontakt z wszędobylskimi dzieciakami pozdrawiając je po wietnamsku, ale chyba coś źle intonujemy, bo zupełnie nas nie rozumieją i dziwnie na nas patrzą. Trzeba będzie jeszcze poćwiczyć ;)

Chrześcijański kościół w Kon Tum, Wietnam
Chrześcijański kościół w Kon Tum, Wietnam

Co ciekawy po raz pierwszy od wyjazdu z Polski widzimy tak wiele kościołów chrześcijańskich w jednym miejscu. Przy jednym z nich znajduje się sierociniec i turyści są tam podobno mile widziani. Jednak nie decydujemy się na tę wizytę, bo nie jesteśmy do tego w żaden sposób przygotowani. Przy czwartym z kolei kościołów, który mamy okazję zobaczyć, trwa akurat msza pogrzebowa, ale modlitwy odmawiane przez wiernych bardziej przypominają nam buddyjskie modły, jakich nasłuchaliśmy się już w Chinach i Laosie. Tuż obok znajduje się okazały, zabytkowy, drewniany budynek pochodzący z czasów kolonizacji francuskiej, a w którym mieściło się seminarium duchowne. W jednym z pomieszczeń urządzone jest małe, ale bardzo ciekawe muzeum etnograficzne poświęcone kulturze tutejszych grup etnicznych. Nie brakuje tu także informacji i pamiątek po pierwszych misjonarzach z Kon Tum i założycieli tego seminarium. Młody Wietnamczyk (świetnie mówiący po francusku), który opiekuje się małym muzeum, chętnie opowiada nam o historiach związanych z tym miejscem. Dowiadujemy się, że seminarium zostało zamknięte w czasie wojny wietnamskiej i raczej nie ma szans, aby zostało ponownie otwarte. Jednak nie dzieje się tak za sprawa braku powołań, ale ze względu na nakazy płynące z góry ( i nie mam tu na myśli Nieba). Tematu nie drążymy, nie zadajemy więcej pytań, bo wygląda na to, że sprawa jest delikatna.

Kon Tum to spokojne miasteczko, choć ruch uliczny jest tu większy niż w stolicy Laosu. Wieczorem centrum zamienia się w wielkie targowisko miejskie, na którym można kupić wszystko, nawet kask ochronny w kształcie biedronki!

Wietnamskie kaski w różnych formach.
Wietnamskie kaski w różnych formach.

Andrzej przechodzący pierwsze znudzenie azjatyckimi targami woli spędzić wieczór oglądając wietnamskie wiadomości w hostelu, więc na zakupy wybieram się sama. Po drodze do centrum mijam ogromną szkołę, na placu której młodzież pod bacznym okiem surowego trenera doskonali się w nieznanej mi sztuce walki. Wszyscy są bardzo skupieni na wykonywanych ćwiczeniach, jednak kiedy podchodzę bliżej, niektórzy dekocentrują się i zaczynają rozmawiać miedzy sobą. Widok białego turysty nie jest tu na porządku dziennym. Trener gniewnie karci swoich podopiecznych i przywołuje ich do porządku. Wobec takiej sytuacji nie mam nawet śmiałości podejść i zapytać co to za sztuka walki. Oddalam się nieco, aby nie przeszkadzać i z dystansu przyglądam się treningowi. Przypominają mi się treningi capoeiry w Bielsku-Białej. Łezka w oku się kręci, bo rok pracy i zdobyta jasnozielona korda powoli idą na marne… Biały strój do capoeiry ściśnięty w kartonie wraz z innymi ciuchami, czeka na mój powrót do Polski. Kocham podróżować, ale czasem robi mi się smutno na myśl, ile spraw musiałam na jakiś czas zostawić w kraju.

Rozmyślam tak o treningach, o capoeirze, o Polsce i słyszę jakieś chichoty za plecami. Odwracam się i widzę tłumek nastolatków, którzy obserwują mnie z wielkim zainteresowaniem. Mówię do nich „hello” a oni zgodnym chórem odpowiadają „HELLLOOOO!!!”. Pierwsze lody przełamane :) W końcu z tłumku występuje najodważniejszy i łamaną angielszczyzną zadaje mi pytanie o kraj, z którego pochodzę. Powoli zawiązuje się rozmowa, choć nie jest łatwo, bo chłopak ma silny akcent wietnamski i słabo go rozumiem. Jednak po pewnym czasie staje się on tłumaczem dla całej grupy. Dzieciaki pytają mnie o rozmaite rzeczy, głównie o to, jak wygląda życie w Europie, ale też opowiadają trochę o sobie. Rozmowa zaczyna być naprawdę ciekawa, ale robi się juz późno. Na pożegnanie śpiewają mi piosenkę – jakiś młodzieżowy hit po angielsku. Jeszcze przed chwilą, poza jedną osobą, nikt nie potrafił wymówić słowa w tym języku, a teraz wszyscy, jak jeden mąż śpiewają po angielsku!

Z zakupów nici, bo zrobiło się już naprawdę późno i jakoś nie miałam odwagi ani nastroju, żeby szwędać się sama po obcym mieście. Wracam do hostelu z pustymi rękami, ale zadowolona za spotkania. Teraz trzeba się spakować, bo jutro rano jedziemy nad morze!

 

PS: Poniżej filmik z egzaminów na prawo jazdy w Wietnamie – kategoria skuter. Andrzej też się umawiał na swój test ;)

O autorze: Andrzej Budnik

Alternatywny podróżnik, zapalony bloger i geek technologiczny. Połączenie tych dziedzin sprawia, że w podróż przez australijski interior czy nowozelandzkie góry zabiera do plecaka drona, który pozwala mu przywieźć niepublikowane nigdzie wcześniej zdjęcia i oryginalne ujęcia wideo. Swoją duszę zaprzedał górom w północnym Pakistanie i tadżyckim Pamirze, które odkrywał podczas 4-letniej podróży lądowej przez Azję i Australię. Od wielu lat zaangażowany w aktywizację polskiego środowiska podróżniczego. Założyciel i obecnie współautor najstarszego, aktywnego bloga podróżniczego w Polsce – LosWiaheros.pl. Nominowany do Travelerów 2010 i Kolosów 2013. Zwycięzca konkursu Blog Roku w kategorii Podróże i Szeroki Świat w 2007 roku. Zawodowo licencjonowany pilot drona w firmie CrazyCopter.pl specjalizującej się w fotografii lotniczej i wideo z drona. Łącząc od lat pracę zdalną i podróże stara się promować styl życia określany Cyfrowym Nomadyzmem.

Podobny tekst

Gdyby nie było pieniędzy, czyli zakupy w Afganistanie

Scenariusz jest prosty: idziesz do sklepu, wkładasz do koszyka wybrane produkty, idziesz do kasy, wyjmujesz pieniądze lub kartę …

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *