Napad z bronią w ręku, porwanie, pobicie… La Paz znaczy „pokój”

Dobra, czas w końcu opisać te kilka godzin, które sprawiły, że już jesteśmy w Polsce i że nasza wyprawa została przerwana… te kilka godzin, które o mały włos nie były naszymi ostatnimi godzinami na tym pięknym świecie…

Późny wieczór, godzina 22:10, jak na kraje Ameryki Południowej bardzo późny. Na przystanku koło cmentarza w La Paz zatrzymuje się autobus jadący z miejscowości Copacabana. Wysiadają ludzie, miejscowi, Indianie, wysiada też dwójka gringo…

Przeczekawszy cały zgiełk wypakowywania bagaży (w tłoku łatwiej o kradzieże) przez lokalnych, jak to mieli już w zwyczaju, odbierają w końcu i swoje bagaże z luku bagażowego. Nie mija dziesięć sekund i zjawia się taksówkarz. „Taxi, taxi”  – pyta. Potrzebują taksówki, więc tego zawołania nie ignorują. Negocjują cenę, pokazują adres. Temu wszystkiemu przygląda się policjant, który stoi między nimi i w końcu potwierdza cenę taksówkarza, mówiąc, że to daleko i takie stawki. Ci jednak ucinają jeszcze dwa boliwiany, jak to w targowaniu. Trzeba mieć satysfakcję zbicia ceny, bo źle by się spało. Po ustaleniu ceny, wszyscy podchodzą do samochodu. Policjant prosi o prawo jazdy taksówkarza, dowód rejestracyjny ? spisuje dane osobowe oraz numery samochodu. Dodam, że policjant właśnie do takich zadań w Boliwii oddelegowany, co już od jakiegoś czasu w La Paz jest normalne. Zielony mundur, czapka i czarna plastikowa opaska na ręce z napisem „Policia Toutistica”.

Bagaże lądują w bagażniku. Żegnają się z policjantem i wsiadają oboje, niczego nie podejrzewając, na tylne siedzenie samochodu. Samochód rusza. Zaczyna przyspieszać. W oknach migotają światła latarni i cienie budynków. Jadą około 10 minut z deka dziwiąc się temu miastu, gdyż wydaje się ono bardzo nieprzyjemne. Nagle urywa się asfalt. Za chwilę znów się zaczyna. Znów urywa się asfalt, co niestety jest normalne w miastach Ameryki Południowej. Nagle psuje się samochód, a może nie do końca. Wgląda to tak, jakby kierowca nie mógł wysprzęglić i wrzucić wyższego biegu, więc zatrzymuje się na moment i po chwili rusza. Dziwne to. Coś nie pasuje. Patrzą na siebie. Z lekkim podejrzeniem patrzą na kierowcę, ale wszystko wraca do normy. Samochód się rozpędza. Nic się nie dzieje. Po kilkuset metrach nachodzi go nieodparte wrażenie, że to miejsce już widział. Tak, na pewno. „Nie mogę się mylić”- myśli sobie. Samochód znów zawarczał silnikiem i po chwili się zatrzymał. Coś tu nie gra. On podnosi się lekko z siedzenia, chcąc coś powiedzieć i nagle zaczyna się koszmar.

W jednym momencie otwiera się troje drzwi samochodu – dwoje tylnych i prawe przednie. W tej samej chwili wpada przez nie trzech Latynosów. Zaczyna się szamotanina. Ją od razu obezwładnili w bardzo prosty sposób. Wystarczyło usiąść na kolanach i przygnieść Ją ciężarem całego ciała. On szarpie się dużo bardziej. Zaczyna się wymiana ciosów. Łokieć pieść z ogromną siła uderzają to raz w jedną twarz to w drugą. Brzuch, głowa, klatka piersiowa. Latynos wali z tzw. główki. Aż jojknął, bo polska głowa miękka nie jest. Co z tego. Ich jest czwórka. Po chwili już w trójkę starają się go opanować. Dochodzą nogi, „liść” z nogi wprost w twarz Latynosa na przednim siedzeniu. Za to dwie pięści z prawej i z lewej w twarz gringo. I nagle przeraźliwy ból i brak powietrza. Owinięta szyja, wywalone oczy. Bez tlenu nic się nie zrobi. Każde szarpnięcie sprawia jeszcze większy ból, a tlenu dalej brak. Duszno -coraz bardziej duszno. Koniec. Ciemność przed oczyma. Resztki świadomości. Głowa wiotczeje. Robi się trochę luźniej. Dochodzi tlen. Na ich głowach lądują ciemne czapki. Nic nie widać. Za chwilę on ma już skrępowane ręce kajdankami. Zaczyna się nerwówka, ale mózg ciągle pracuje. I to coraz trzeźwiej. Jedyny cel – wydostać się z taksówki oddając jak najmniej!

Zaczyna się rewizja. Przeszukiwanie podręcznych bagaży, kieszeni. Nic nie znajdują. Wewnętrzne kieszenie zdają świetnie egzamin w Ameryce Południowej. Bandyci coraz bardziej zdenerwowani. Zdejmują zegarek. Potem znajdują aparat. Początkowo go nie chcą. GDZIE PIENIĄDZE – WRZESZCZĄ!! Znajdują jakieś drobne. Potem druga tura rewizji – bardziej dokładna. U niej znajdują ukryty pasek. U niego zaszytą kieszeń. Pasek wyrwany. Z kieszenią problem – nie ma jak się do niej dostać. Nadcięta i rozerwana w końcu puszcza. Wszystkie „znaleziska” trafiają do bandyty z przodu koło kierowcy – podlicza, sumuje. Oddaje paszporty. W jego paszporcie brakuje karty kredytowej. Wymyślony na poczekaniu blef – do niczego wam ona. To specjalna karta dla turystów, która wymaga weryfikacji w kasie – paszport, podpis. Nie wierzą. Jeden cios. Drugi cios. Oko puchnie. NIE MA PINU – powtarzają. Uparcie i konsekwentnie. Ona nawet przy widoku pistoletu pod jego gardłem nie mówi. Zabronił jej. Igrają z ogniem, ale wiedzą o co grają. Podanie PINu to ich wyrok. Nie podanie, być może też. JAKI JEST PIN? Nie ma pinu, nie ma. I znów wymyślona śpiewka, wypowiedziana spokojnie i zdecydowanie, jak najbardziej opanowanym głosem.

Mijają kolejne minuty. Robi się coraz bardziej nerwowo. Pytają o adres hotelu. Nie otrzymują odpowiedzi. Kierowca mówi o parafii. Zdziwienie i konsternacja. Gdzie? Tak, jechali do polskich misjonarzy w La Paz. Do znajomych. Nie ma hotelu? Jak to – pytają bandyci. Nie ma. Podaj PIN – WRZESZCZĄ. Nie ma PINu, ile raz mam powtarzać – odpowiada. MUSI BYĆ! TO NORMALNA KARTA KREDYTOWA! Dwa ciosy. Nie ma – odpowiada z opanowaniem bynajmniej nie chroniąc swojego konta, a ich życia!

Po chwili kierowca chce odpalić samochód. Nie da rady. Emocje sięgają zenitu. Bandycie wpadają w popłoch. Oddają kartę kredytową. Ktoś idzie drogą. Znów wyciągają pistolet. CISZA! Radio zaczyna głośniej grać w samochodzie. Kierowca wychodzi na zewnątrz, otwiera maskę. Po chwili wraca i odpala samochód. Ruszył. Dochodzi ich zbawienny chłód powietrza z zewnątrz. Pada: AQUI! Samochód skręca. Padają groźby, zero policji, zero rozgłosu, zero wrzasków, bo was znajdziemy i zabijemy. Samochód się zatrzymuje. Wysiada Latynos z przodu i z tyłu po prawej. Wywlekają go z auta we dwójkę – jeden przydusza, drugi zatyka usta. Nagle ciemno – cios w tył głowy.

Ona – chce zobaczyć, co się dzieje. Nie może. Bandyta po lewej zasłania jej oczy. „Co oni mu robią” – myśli. Za chwile otwierają się drzwi. Wywlekają i ją. Chwyta swój mały plecak. Widzi go leżącego na ziemi. Nie rusza się. Popychają ją w jego kierunku. Przewraca się. Zamykają się drzwi i samochód odjeżdża. Podnosi się. Cuci go. Żyje czy nie? Podnosi się. Żyje. Wstaje. Odwracają się i widzą w oddali przez kurz z drogi odjeżdżający samochód i znikające dwa czerwone światełka, jeden koszmar się skończył. Drugi właśnie się zaczął. Wyrzuceni nie wiadomo gdzie, dookoła ciemne, nieznane miasto, czy raczej jakieś slumsy, fawele paszport w ręce i karta kredytowa w kieszeni. Nie ma nic. Są tylko oni, albo aż tylko ONI. Żywi, ale jeszcze nie bezpieczni.

Co robić? Gdzie iść? Widzą jakichś ludzi. Proszą o pomoc. Pytają, jak dostać się pod poszukiwany adres. „Weźcie taksówkę, bo to daleko stąd” – słyszą od tubylców. Wyczucie sytuacji i kąśliwe poczucie humoru? Raczej nie. Za chwilę On znika za zakrętem. Szuka transportu, łapie Radio Taxi i wraca po Nią. Chwilę potem już razem jadą kolejną taksówką – nie było wyjścia, trzeba było przełamać strach i znaleźć dach nad głową. to walka o życie i bezpieczeństwo.

Cudem w ich głowach zachowuje się adres polskich misjonarzy w La Paz. Po kilkunastu minutach tam docierają. Widzą kościół, szukają plebanii. Jest. Dzwonią. Odzywa się polski głos Ojca Grzegorza: „Tak, zaraz wychodzę. Poczekajcie” – słyszą w domofonie. Kamień z serca…

Potem potoczyło się już bardzo szybko. Herbata z koki na plebanii, szpital (obdukcja, badania, zastrzyk, opatrzenie ran) i znów na plebanię, do łóżka… Koniec koszmaru. Żyją, cali i zdrowie, On poobijany, ale to nie ważne. Nic wtedy nie było ważniejsze niż to, że żyli.

—————

Tak właśnie to wszystko wyglądało. Ktoś może powiedzieć, że przypomina scenariusz filmu sensacyjnego. Niestety, my byliśmy jego głównymi aktorami. Po co to opisałem? Po to, aby inni udający się do Ameryki Południowej zdawali sobie sprawę z zagrożeń, jakie tam czekają na „białych” i aby może uchronić kogoś przed takimi nieprzyjemnościami lub takimi jak w Peru. Zamysłem nie było zniechęcenie do podróży po Ameryce Południowej, bardzie unaocznienie też czarnej strony, która czasem, jak widać, ma miejsce.

Kolejne kilka dni spędziliśmy właśnie u polskich misjonarzy, Ojców Zmartwychwstańców, którym będziemy wdzięczni za pomoc do końca życia. Dali nam dach nad głową, nakarmili nas, ubrali, pomogli we wszystkich formalnych kwestiach.

Jeszcze raz, bardzo, ale to bardzo za to dziękujemy i nigdy tej pomocy nie zapomnimy!

W tym miejscu chciałbym podziękować jeszcze bardzo serdecznie czterem osobom, które pomogły nam z Europy zorganizować transport i wrócić do kraju. Mojemu przyjacielowi Łukaszowi za szybki przelew, siostrze Dorocie za logistykę i zimną krew, kuzynce Lusi za transport z Frankfurtu do Krakowa oraz p. Oldze Bielak z Aero.pl za cierpliwość i fachowe informacje dot. taryf i połączeń lotniczych. Bez Was na prawdę było by nam bardzo ciężko… Dziękujemy.

Od razu może odpowiem na kilka najczęściej zadawanych nam pytań, gdy ktoś słyszał opowieść o tym całym zdarzeniu.

Co z kartą kredytową? Dlaczego Wam oddali?
Jak już znaleźli kartę kredytową opcje były trzy. Podać fałszywy PIN, podać prawdziwy PIN, zmyślić coś na poczekaniu. Pierwsza opcja rozwścieczyła by bandytów jeszcze bardziej, bo na pewno chcieliby wybrać pieniądze zanim nas wypuszczą. Opcja druga sprawiłaby, że wybieraliby pieniądze do skutku, a że jest coś takiego jak limity, to bylibyśmy przetrzymywani tak długo, aż koto nie było by puste (Austriacy porwani w ten sam sposób, byli przetrzymywani 4 dni, a potem ich zabili). Z całą świadomością wciskałem im, że moja karta kredytowa jest secjalną kartą turystyczną, która aby wybrać pieniądze potrzebuje mojego podpisu, paszportu, a wszystko to można zrobić tylko w okienku bankowym. Trwało to trochę i bolało, ale trzebaby się trzymać jednej wersji. Jakimś cudem udało się.

Co Wam zostało?
To co mieliśmy na sobie, dwa paszporty, karta kredytowa oraz mały pusty plecaczek.

Czy tam wrócicie?
Tak. Jeszcze nie wiem kiedy i w jakim składzie, ale połowa trasy jest nie zrobiona, a ja nie lubię nie kończyć zaczętych rzeczy.

Co dalej z LosWiaheros?
LosWiaheros dalej istnieją. Nasze marzenia na pewno nie zostały zgaszone nawet po takim incydencie, więc pewnie jeszcze damy Wam o sobie usłyszeć. Skład oczywiście może się zmienić… życie…

Jak to zdarzenie interpretować?
Opisanie tej historii ma uzmysłowić osobom wybierającym się do Ameryki Łacińskiej, jak skrajnie niebezpiecznie może tam być. Kładę nacisk na słowo „MOŻE”, co nie znaczy, że takie przygody spotykają wszystkich gringos odwiedzających Amerykę Łacińską. Nie znaczy to też, że każda taksówka jeżdżąca po tamtejszych ulicach jest fałszywa i każdy policjant współpracuje z mafią. Tak na pewno nie jest. Tekst ten, mam nadzieję, obudzi w osobach go czytających pewien instynkt samozachowawczy i pozwoli patrzeć na tamtejsze realia trochę przez latynoski pryzmat.

Zdaję sobie sprawę z tego, że wiele osób po przeczytaniu tego tekstu zacznie się zastanawiać, czy powinno tam jechać, a jeśli tak, to jak wszystko zorganizować, aby było bezpieczniej. Oto właśnie nam chodzi. Chcemy Wam uzmysłowić, że istnieje problem, że napady na turystów zdarzają się tam częściej niż w Azji lub Europie, że jest więcej złodziei itd., Itp. Nie popadajcie jednak w paranoję, bo nasze umysły mają funkcję wizualizacji pewnych sytuacji, o których długo się myśli, więc i w takie kłopoty czasem można samemu na siebie ściągnąć. Myślę, że właśnie tak było w naszym przypadku.

O autorze: Andrzej Budnik

Alternatywny podróżnik, zapalony bloger i geek technologiczny. Połączenie tych dziedzin sprawia, że w podróż przez australijski interior czy nowozelandzkie góry zabiera do plecaka drona, który pozwala mu przywieźć niepublikowane nigdzie wcześniej zdjęcia i oryginalne ujęcia wideo. Swoją duszę zaprzedał górom w północnym Pakistanie i tadżyckim Pamirze, które odkrywał podczas 4-letniej podróży lądowej przez Azję i Australię. Od wielu lat zaangażowany w aktywizację polskiego środowiska podróżniczego. Założyciel i obecnie współautor najstarszego, aktywnego bloga podróżniczego w Polsce – LosWiaheros.pl. Nominowany do Travelerów 2010 i Kolosów 2013. Zwycięzca konkursu Blog Roku w kategorii Podróże i Szeroki Świat w 2007 roku. Zawodowo licencjonowany pilot drona w firmie CrazyCopter.pl specjalizującej się w fotografii lotniczej i wideo z drona. Łącząc od lat pracę zdalną i podróże stara się promować styl życia określany Cyfrowym Nomadyzmem.

Podobny tekst

Przekraczanie granic w Ameryce Południowej

Od kilku miesięcy jesteśmy już w strefie Schengen, wiec paszport staje się prawie w ogóle nie użyteczny, czasem potrzebny …

21 komentarzy

  1. Kilka dni temu trafiłem na Waszego bloga, wczoraj dopiero przeczytałem tę relację. Podziwiam Was za opanowanie i zachowanie zimnej krwi. Zajrzałem też na stronę poświęconą zamordowanym Austriakom  i Hiszpanowi. Ich rodzina i przyjaciele podają kilkanaście porad jak uniknąć podobnej sytuacji. Pewnie mają one w dużej mierze funkcję autoterapeutyczną, by nadać tej śmiercie jakiś sens. Najważniejsze że wyszliście z tego cało. Nie przejmujcie się głupimi komentarzami. To mogło spotkać każdego bez na znajomość kultury, języka i realiów podróżowania. Pozdrawiamy z Azji gdzie na szczęście można czuć się całkowicie bezpiecznie. A gdzie obecnie jesteście? Może nasze ścieżki gdzieś się przetną?  Pawel

    • Było, minęło. Temat dawno zamknięty, przetrawiony choć z „duchami z La Paz” jeszcze się nie rozliczyłem. Muszę tam wrócić kiedyś i będziemy kwita :)

      Jesteśmy w północnej Tajlandii. Właśnie dotarliśmy do Chaing Mai i ledwo żyjemy… Pozdrowienia!

  2. no to kurna pięknie. Przypomniała mi się sytuacja w Guatemala City, dojazd autobusem na 4 rano i od razu taksówkarz pojawia się… W dodatku podzieliliśmy się na 2 samochody i…zgubiliśmy w drodze na stację autobusów! Mieliśmy więcej szczęścia bo taksiarz okazał się miłym wielkoludem. Pechowo zgubiliśmy drugą połowę grupy i pojechaliśmy tą taxą az do Antigua. A mogło się skończyć mniej przyjemnie, przykra Wasza historia. pozdrowienia

  3. Ludzie, jak sie jedzie z dziewczyna, to nie wybiera sie noca na Cementario w La Paz, nie idzie się w fawele w Rio ani na romantyczny spacer do portu w Caracas… Tak samo jak sie z nią nie chodzi noca po bramach na Pradze i nie siada sie w kotle na meczu. Troche wyobraźni!

    • Obcesowy wpis.
      Trzeba mieć „lack of” „fyobraźni” by w takiej formie, nawet najlepszą, uwagę przekazać.
      I brak w tym też logiki: wynika z „porady”, że bez dziewczyny to można; samemu albo z drugim facetem.

      Przepraszam za wtrącanie się.

      Kiedyś tylko przez przypadek tramwaj nóg mi nie obciął.
      Dobrze jest powiedzieć o…
      Dobrze jest to zobrazować, tak właśnie, jakby stojąc obok – prędzej czy później przyjdzie zdystansowanie od…

      Właśnie zakończyłem pierwszy etap przygotowań do samotnej wyprawy wzdłuż Andów – zbieranie lekkiego sprzętu.
      A teraz: pokażę artykuł – będzie brak akceptacji; nie pokażę – to nie fair-play.
      W każdy razie, decyzja (co do wyjazdu) jest po prostu, bo jedna: albo TAK, albo NIE, i tylko będzie głębiej uświadomiona i dogłębniej uzasadniona.

      Dzięki.

  4. loswiaHEROS – i tak byliście dla mnie bohaterami za całą swoją przygodę na rowerach, ale po tym tekście w waszej nazwie będę akcentował przede wszystkim to HEROS.

  5. Zastanawia mnie jedna rzecz. Nie zgłaszaliście tego na policję? Nie chcę oceniać, bo możliwe że w podobnej sytuacji byłabym tak spanikowana, ze już bym o tym nawet nie myślała. Jednak ten sam policjant, może ten numer powtórzyć na jeszcze wielu pechowych turystach, jeśli ktoś w końcu przynajmniej tego nie zgłosi….

    • Zgłosiliśmy, oczywiście że tak. Policja znalazła odpowiedzialnego policjanta. Komendant wezwał go na dywanik, zrobił mu wierutną grandę, potem rozmowy ucichły, a na koniec gość wyszedł z uśmiechem na twarzy i powiedział nam wprost w twarz: „Jakże mi przykro, że was to spotkało”
      Korupcja?
      Aby dostać potwierdzenie zgłoszenia napadu i porwania odwiedziliśmy trzy komisariaty, a jak już trafiliśmy na właściwy, to czekaliśmy pół dnia, aż ktoś się zainteresuje. Na koniec musieliśmy wyjść na ulicę i kupić 3 kartki papieru do drukarki, żebyśmy mogli dostać kopię. Tak działa policja w Boliwii…

  6. Podczytuję Was od dawna, ale nigdy wcześniej nie widziałam tego posta. Dopiero przy poszukiwaniu informacji o poziomie bezpieczeństwa poszczególnych krajów Ameryki Południowej i Centralnej, Google machnęło mi mrożącym krew w żyłach tytułem prowadzącym do znanej mi przecież strony. Przerażające!
    Chyba nic mnie tak nie przeraża, jak władza i organy „porządku” publicznego, na których nie można polegać, bo same siedzą po uszy w przestępczości.

  7. Co do tych kieszeni wewnętrznych. Myślicie, że taka wszyta w bieliznę kieszeń zda egzamin? Bardzo dokładnie Was „wymacali” wtedy w poszukiwaniu kosztowności? Że saszetkę łatwo wyczuć to się domyślam ale w niektórych bokserkach mam od zewnętrznej strony naszyte kieszenonki na gotówkę i tak się zastanawiam czy byłaby w takim przypadku nadzieja.

  8. Jeśli nie jest to tematem tabu to ile kasy wtedy ukradli? Aparat był sporo warty?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *