Książka za 10 centów w Australii?

Jeśli go zobaczysz idąc ulicą wielkiego miasta lub zabitej dechami dziury, odwróć wzrok. Nie patrz w jego stronę. Jeśli spojrzysz, będziesz chciał tam wejść. Jeśli tam wejdziesz, jesteś skończony. Ta przestrzeń wciąga jak wielka czarna dziura. Zaginiesz w niej jak okręt w trójkącie bermudzkim. Stracisz poczucie czasu, urwie się kontakt z rzeczywistością i pomylą ci się wszystkie kierunki. Zapomnisz, że gdzieś tam za szybą jest świat z obowiązkami, które na ciebie czekają.

Nawet jeśli w końcu uda ci się wydostać na zewnątrz do świata, do ludzi, niewiele to zmieni. Od tej pory i tak będziesz myśleć o tym żeby tam wrócić. Australijskie opportunity shops są uzależniające. Wielkie hale lub ciasne sklepiki, wielkość nie ma tu żadnego znaczenia, wypełnione po brzegi używanymi rzeczami są jak otchłań zasysająca wszystkie zmysły.

Sklepy, które powstały w dobrej wierze, bo cały zysk ze sprzedaży używanych rzeczy jest przeznaczony na cele charytatywne, są dla miłośników szperania oazą rozpusty. Można tu siedzieć w nieskończoność i przegrzebywać stosy bibelotów, ubrań, maskotek i największego pochłaniacza czasu, czyli książek.

Salvation Army, Vinnies, Red Cross czy lokalne małe op-shopy przyjmują od darczyńców wszelkie przedmioty, sprzęty i ubrania, które oddawane są za darmo a potem wycenione trafiają na półki sklepu i czekają na nowego właściciela. Każdy wydany w op-shopie cent jest przeznaczany na cele charytatywne.

Dla tych, którzy podróżują po Australii z niskim budżetem taki op-shop jest najlepszym miejscem żeby dokupić np. sprzęty kuchenne, naczynia, ubrania czy nawet przewodniki turystyczne. Wszystko zależy od szczęścia. Czasem nawet w bardzo małej miejscowości można znaleźć prawdziwe perełki.

Lubię te ogromniaste op-shopy w dużych miastach, bo działy z książkami wyglądają jak małe biblioteki. Zawsze znajdzie się tam jakiś album ze zdjęciami o Australii albo przewodnik po trasach dla aut terenowych, poradniki turystyczne, mapy i tego typu podróżnicze publikacje, które rozpalają wyobraźnię do czerwoności i już chciałoby się tam być i widzieć to na własne oczy.

Duże miejskie op-shopy są oczywiście droższe niż te zaszyte w sennych, prowincjonalnych miejscowościach z dala od głównych tras turystycznych. Wybór może w nich mniejszy, ale za to znaleziska mogą być zaskakujące a i cena zdecydowanie mniejsza.

Jeden z moich ulubionych op-shopów, odkryty zupełnym przypadkiem zapraszał do odwiedzin tabliczką informującą, że akurat jest wyprzedaż i wszystko kosztuje pół ceny. Przed wejściem stał biały, lekko pordzewiały dystrybutor do paliwa oklejony różowym napisem „Tu serwujemy dobrą kawę”. Od razu wiedziałam, że to miejsce zapadnie mi w pamięci. Jeszcze nie zdążyłam przekroczyć progu sklepu a już mój noś został wciągnięty do środka zapachem świeżo zaparzonej kawy. Nie, jednak nie nalewali jej ze stojącego na zewnątrz dystrybutora paliwa, ale serwowana była elegancko w porcelanowych filiżankach i prosto z ekspresu.

– Dzień dobry – zaciągnęłam się głęboko miłym zapachem kawy. Siedząca na kanapie kobieta skinęła głową z uśmiechem. Srebrny kosmyk włosów opadł jej na czoło. Zmrużyła oczy i dyskretnie siorbnęła kawkę z kremowej filiżanki. Widać, że to stała bywalczyni i lubi sobie tu posiedzieć. Myślałam, że tak miło uśmiecha się do mnie, ale ona wypatrzyła przez witrynę sklepu swoją koleżankę, do której zaczęła wołać chrypiącym i słabym głosem.
– Witamy. Proszę wejść, zapraszamy – starsza pani zza lady nawet na mnie nie spojrzała, bo była zajęta wypełnianiem tabelek na pożółkłych kartkach. Rozejrzałam się wokół, nie szukając niczego konkretnie.

To był op-shop typu „strych w domu babci”. Sporo ciuchów w większości czekających na powrót mody, duży kąt z zabawkami i maskotkami, kosz z poszarzałymi firankami i całe rzędy porcelanowych i szklanych bibelotów, filiżanek, ozdobnych łyżeczek.

A gdzie kącik z książkami? Był tuż obok zabawek. Dosłownie jeden regał starych książek. Patrząc na stan ich okładek, można było się domyślić, że kilka razy zmieniały właściciela. Jakieś powieści, kryminały, romansidła, ale albumów o Australii akurat nie było. Za to cała półka uginała się pod fachowymi poradnikami wędkarskimi. Gdzieś pomiędzy książkami o ogrodach wypatrzyłam kilka przewodników turystycznych, dwa po Adelajdzie i jeden po australijskim wybrzeżu. Akurat mieliśmy zamiar jechać południowym wybrzeżem do Melbourne, więc się na niego skusiłam. Sprawdziłam jeszcze cenę. Odręcznie wypisana kartka informowała, że każda książka kosztuje 20 centów a każda książka w twardej oprawie lub duża, kosztuje 50 centów. Nie wiem gdzie zaczynała się ta granica od której książka była uznawana za dużą, ale kogo by to obchodziło, skoro miała kosztować najwyżej 50 centów…

Tuż obok stało drewniane biurko, na którym misternie poukładane były różne sprzęty i przybory kuchenne. Z mieszaniny trzepaczek, chochel, tarek, wyciskaczy do czosnku i innych tego typu skarbów, cudem wydobyłam otwieracz do konserw. Zgrabny, lekki z ostrym nożykiem, dobrze leżał w dłoni, w dodatku wcale nie był „Made in China” tylko „in England”, więc wzięłam. Brak otwieracza do konserw bardzo nam doskwierał i w ogóle nie wiem jak to się stało, że wybraliśmy się do Australii bez tak bazowego sprzętu jak scyzoryk…

Do tego dobrałam jeszcze drewnianą łyżkę do naszej teflonowej patelni, którą nota bene kupiliśmy kilka lat temu właśnie w Australii. Przejechała z nami pół świata do Polski, a teraz wróciła znów tutaj. Oczywiście mam nadzieję, że będzie z nami podróżować jeszcze długo.

Chciałam też sprawdzić czy może mają tu moskitierę. Ostatnio w nocy dokuczały nam komary i taka rozciągnięta na otwartym oknie samochodu moskitiera byłaby idealna.

Kosz z firankami był wypełniony po brzegi, ale moskitiery znaleźć nie mogłam. Za to zastanowiło mnie stojące obok pudełko całe wypełnione nićmi o różnych kolorach. Tak się składa, że wcześniej szukałam w op-shopach nici, ale nigdy ich nie znalazłam. Sprzedawczynie zawsze twierdziły, że jeszcze nigdy nie widziały żeby ktoś oddał do sklepu nici, bo to jest coś, co zawsze się przydaje. A tu nagle w takim trochę zapomnianym miasteczku cała fura nici, do tego jeszcze następne pudełko z koralikami, walizka tasiemek, pożółkłych koronek, lamówek, kilogramy guzików o różnych kształtach i kolorach, gumki, igły i wszystko co trzeba do szycia. Przemknęła mi przez głowę myśl, że te wszystkie rzeczy musiały należeć do osoby, która bardzo lubiła szyć. Prawdopodobnie już jej na tym świecie nie ma, a rzeczy, które zostały w jej domu trafiły do tego op-shopu.

Rozejrzałam się uważniej po sklepie. Ile jeszcze jest tu przedmiotów z jakąś ciekawą historią? Komplet starych sztućców upchany w szuflady biurka, mógłby pewnie opowiedzieć niejedną historię, która wydarzyła się podczas niedzielnego obiadu. Albo te stojące na podłodze wazony z grubego szkła… Stały w nich pewnie bukiety wręczane z różnych ważnych okazji. A ile plotek słyszały te poukładane w rzędach filiżanki?

Wszystkie przedmioty stały się żywe. Każdy opowiadał jakąś historię. Gadał z dumą o latach swojej świetności i serwował łzawe historie o tym, jak to zakończył swoją karierę w op-shopie na prowincji. Życia by nie starczyło, żeby wysłuchać tych wszystkich pewnie trochę przesadzonych i ubarwionych opowieści.

Tego nie dało się już wytrzymać. Te op-shopowe sztuczki i zaklęcia znów zaczynały na mnie działać. Trzeba było się stamtąd szybko ewakuować.

Zebrałam swoje zakupy i ruszyłam do lady, za którą starsza pani nadal wypełniała tabelki na pożółkłej kartce. Chyba coś liczyła, bo jej pomalowane na różowo usta cały czas pracowały. Spojrzała na mnie znad grubych, okrągłych okularów, które prawie spadały jej z nosa.
– To wszystko? – Zerknęła na wybraną przeze mnie książkę, drewnianą łyżkę i otwieracz do konserw.
– Tak. Ile płacę?
– Yyyyy… Chwileczkę…- sprzedawczyni wróciła do swoich tabelek.
– Ja to policzę. – Zza lady wyjrzała druga sprzedawczyni. Podpierając się laską wolno podeszła do moich zakupów i zaczęła liczyć.
– Dzieeeeesięęęęć, dwaaaaadzieś… yyyy… nie, nie, nie. – Energicznie kiwnęła głową i przetarła drżąca ręką usta, z których spadały okruszki jedzonego przed chwilą ciastka. Obejrzała książkę i znów zaczęła liczyć.
-Dwaaaaadzieeeeeściaaaa i dwaaaa i jeszcze to i to razem… i podzielić… hmmm…
– To ile mam zapłacić? – Zdezorientowana sięgnęłam do portfela po drobne.
Sprzedawczyni z różowymi ustami postawiła stanowczo kropkę w tabelce i rzuciła okiem na moje zakupy.
– To kosztuje yyyy… dzieścia, to dziesięęęęć… i jeszcze to, czyli razem czterdzieści, czyli dwadzieścia.
-Słucham? – Nic z tego nie rozumiałam.
– To wszystko kosztuje dwadzieścia centów. To znaczy czterdzieści, ale mamy dziś wszystko za pół ceny, czyli płacisz dwadzieścia centów. – Sprzedawczyni wsunęła okulary na nos i wróciła do swoich tabelek.
– Właśnie tę wyprzedaż brałam pod uwagę i licząc od razu sobie dzieliłam, a ty mi przerwałaś. Jak byś mi nie przerwała, to bym dobrze wreszcie policzyła. – Druga sprzedawczyni o lasce pokuśtykała na zaplecze.
– Dwadzieścia centów. – Nieprzejęta takimi zarzutami pani o różowych ustach nie odrywała wzroku od pożółkłych kartek.
– Proszę i dziękuję. – Położyłam na ladzie pięćdziesiąt centów.
– Dziękuję kochanie. Miłego dnia. – Różowe usta ułożyły się w krótki uśmiech.

Wychodząc skinęłam jeszcze do siedzącej na kanapie amatorki kawy i jej koleżanki, która żywo o czymś opowiadała.

Minęłam kartony z napisem „za darmo” już nawet nie patrząc co w nich jest i wyszłam wreszcie na zewnątrz. Ufff. Uratowana. Udało mi się wyjść z op-shopu tylko z trzema rzeczami, które dostałam prawie za darmo. Pięćdziesiąt centów to nawet nie jest półtora złotego, ale oczywiście nie o kasę tu chodzi tylko o atmosferę miejsca. Taki op-shop w małym mieście to wehikuł czasu, który może zawieźć cię znacznie dalej niż sobie to możesz wyobrazić, ale na to trzeba mieć czas. Nie spieszyć się. Wsłuchać w leniwy rytm sennego miasteczka, obserwować ludzi i rozmawiać z nimi.

Bo Australia to dla mnie przede wszystkim przyroda, ale też zapomniane miejsca kryjące w sobie jakiś czar minionej epoki, która powraca dzięki tym starym przedmiotom i paniom emerytkom, które jako wolontariuszki poświęcają swój wolny czas na pracę w op-shopie.

O autorze: Alicja Rapsiewicz

Z zamiłowania i wykształcenia aktor-lalkarz. Pracowała przez 8 lat na różnych scenach w kraju i za granicą grając rozmaite role (od Krowy przez Anioła na Świętej skończywszy). Kilka zwrotów akcji w jej życiu i ciężki, ale ciekawy żywot wędrownego artysty, zaowocowały pomysłem aby objechać świat dookoła. Podróżowanie to jej największa pasja. Spędziła 4 lata w drodze przemieszczając się pieszo, autostopem, rowerem i jachtem. Odwiedzając rozmaite zakątki świata lubi przyglądać się codziennemu życiu mieszkańców i ich zwyczajom. Nie lubi się spieszyć. Nie wierzy w zdanie "nie da się", zdecydowanie jest zwolennikiem myśli "lepiej żałować, że coś się zrobiło, niż żałować, że się w ogóle nie spróbowało."

9 komentarzy

  1. Świetne, czytając już niemal sama „wsiąkłam” w tym op-shopie… A z drugiej strony, czemu u nas nie ma czegoś takiego ?
    Pozdrawiam

    • Alicja Rapsiewicz

      Tak, tak… zdecydowanie w op-shopie można spędzić znacznie za dużo czasu, niż się planowało :)
      Dlaczego nie ma takich w Polsce? Dobre pytanie. Może dlatego, że to pomysł wzięty z Wielkiej Brytanii, który siłą rzeczy został też „importowany” do Australii.

  2. Pięknie opowiedziane :) Ala, musisz częściej pisać :D W UK też mamy podobne sklepy, tyle, że niekiedy ceny zwalają z nóg. Jak na przykład w jednym Charity Shop z meblami niedaleko mojego domu. Dołożysz troszkę i masz nowe meble czy sprzęty. Ja rozumiem, że to na szczytny cel, no ale nie przesadzajmy ;)
    Może dobrze by było wybrać się do tych mniejszych z różnościami i poszperać :) Ja to lubię się zgubić nawet we własnym mieście i poszukać miejsc rzadziej uczęszczanych :)

    • Alicja Rapsiewicz

      Cieszę się podoba :)
      Charity shop w UK są dokładnie tym samym co op-shopy w Australii. W USA też coś takiego istnieje tylko jeszcze inaczej sie chyba nazywa.
      W miastach ceny w tych sklepach są o wiele wyższe i czasem tak jak piszesz używane rzeczy czy sprzęty są trochę drogie, ale warto wtedy czekać na jakieś promocje i wyprzedaże. Kiedyś w Perth w op-shopie Salvos była wyprzedaż 50% na wszystko co miało żółte metki :)
      Ten gdzie kupiłam książkę za 10 centów to jest jakieś ekstremum w druga stronę :)

      • Dokładnie! Charity shopy w Londynie są stosunkowo tanie, czasami zdarzy się coś ekstra za ekstra cenę. Ten obok mojej pracy ma taką specjalną półkę z duperelami, które uwielbiam przeglądać. Magnesy, notesiki, dziwne, fajne rzeczy.
        W Londynie im bogatsza dzielnica, tym lepsze charity shopy, bo działają lokalnie.

  3. Nieśmiało zapytam się czy jakąść część polskości można w takich sklepach kupić za bezcen.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *