W przewodniku wyczytalismy, ze jest to najwiekszy targ w ameryce Poludniowej i odbywa sie w soboty. W piatek wieczorej dojechalismy do Quito, wiec postanowilismy skorzystac z okazji i zobaczyc ten targ. Autobus jechal ponad 2 godziny, wiec niestety najbardziej tradycyjna czesc targu juz sie skonczyla, ale to co widzielismy, rowniez bylo fascynujace.
Czesci z jedzeniem nie bylo juz za duzo. Tu najbardziej zainteresowala nas kobieta sprzedajaca przyprawy na wage. Wiekszosc nie mielismy pojecia czym jest, ani do czego sluzy… Targ ze zwierzetami, ktory odbywa sie na zachod od miasta, juz dawno sie skonczyl. Ponoc rozpoczyna sie o swicie i trwa najwyzej do 8. Pozostaly rzeczy materialowe.
Czyli to co kobiety lubia najbardziej: CIUCHY!! Niezwykle kolorowe i bardzo duzy wybor. Czego bylo najwiecej? Szalikow i swetrow z wluczki z alpaki (aplaka to rodzaj lamy, a bardzo delikatnej welnie). Byly przemile w dotyku. Nawet Andrzej co jakis czas sie zatrzymywal, zeby pokiziac szalik. Troche mi szkoda, ze zadnego nie kupilam, ale zajmowalyby sporo miejsca w plecaku. Moze jeszcze bedzie okazja… Swetry i poncza, ktorych tez bylo duzo, byly w „indianskim” ksztalcie. Takie, ktore mi sie kojarzyly, ze powinny tak wygladac i faktycznie tak wygladaly :) Ale nie mam pojecia jak je opisac :p

Kolejne rzeczy to torby. Kolorowe, w pionowe paski, jak wiekszosc rzeczy tam, w przeroznych rozmiarach – od malych kosmetyczek czy portwelikow do duzych toreb podroznych. Tak samo kolorowe byly hamaki. Szeroki wybor wzorow, az oczoplasu mozna bylo od nich dostac. Nasze hamaki moro bardzo blado przy nich wygladalyby…
Duzo bylo bizuterii. Wiekszosc wygladala na robiona recznie z koralikow, piorek i drucikow. Ladniutkie. Z wyrobow rekodzielniczych zaopatrzylismy sie w lapacze snow. Kiedys o nich moze cos napisze – jesli zaczna dzialac :) Mam tylko nadzieje, ze piorka w nich sie nie polamia zanim dotrzemy do Polski. Kupilismy jeszcze sobie po plycie z muzyka ekwadorska. Bardzo fajne rytmy. no i Andrzej nie oparl sie swojej manii zbierania monet. Gdy zobaczyl na jednym ze straganow ekwadorskie sucre, od razu sobie kupil. Jest to waluta, ktorej juz nie ma w obiegu, w Ekwadorze placi sie dolarami, maja tylko swoje centy.
Obiad. Szlismy sobie i myslelismy, ze moznaby cos zjesc. Wlasnie wtedy poczulismy zapach z grilla. Podeszlismy i zaniemowilismy na widok tego, co sie tam pieklo. Wyobrazcie sobie, ze byly to SZCZURY. Nie jestem w stanie opisac tego smaku… Moze Andrzej zrobi to lepiej.

Wspomniec jeszcze trzeba, ze na targu bylo pelno gringos. Widac, ze jest rozslawiony w przewodnikach :) Mozna smialo powiedziec, ze prawie polowa kupujacych, to byli biali. No ale to wynikalo z tego, ze prawdziwy lokalny targ zaczyna sie o swicie (i jest troche bardziej na zachod od tego, w ktorym my uczestniczylismy) . Zamin turysci dojada do Otavalo, juz wiekszosc latynosow targowisko opuszcza, robiac miejsce dla handlu nastawionego na zwiedzajacych. Mimo to wspominac bede ten dzien bardzo milo :) A przypominac mi go bedzie lapacz snow :)
PS. Bracie, dla Ciebie tez kupilam – pierwsza dekoracja do nowego pokoju :)