Dziewczyna z parku

Realia życia codziennego, tu w Azji , bardzo różnią się od naszych europejskich – o tym wszyscy wiemy. Jednak dopóki nie poczuliśmy tego na własnej skórze, nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak wielkie są te różnice. Czego uczymy się od naszych rówieśników w Indonezji , a co możemy sami im przekazać?

Dzieli nas ogromna przepaść kulturowa. Czy my jesteśmy w stanie zrozumieć „ich” a „oni” nas? Czy widzą w nas tylko białasów z niewyczerpanymi  zasobami pieniędzy, czy jesteśmy dla nich po prostu ludźmi? Czy mamy prawo poprawiać ich życie, tylko dlatego, że nie pasuje do naszych europejskich standardów?

Jesteśmy na wyspach w strefie równikowej. Tutaj rytm życia nadaje temperatura.  Im wyżej pnie się słupek rtęci, tym leniwiej toczy się życie. Knajpki pełne są miejscowych, którzy chowają się przed parzącymi promieniami słońca i zabijają czas popijając mrożoną herbatę. Byle do wieczora. Nikt nigdzie się nie spieszy, nikt nikogo nie popędza. Spokojnie, na wszystko jest czas.

Właśnie o takim spokojnym życiu marzyła Ana, młoda  Indonezyjka z Dżakarty. Spotykamy ją w jednej z miejscowych knajpek. To nasz pierwszy dzień w Indonezji, na tej wyspie i w tym mieście – ewidentnie widać, że jesteśmy nieco zagubieni. Ana od razu nas zauważa i pomaga nam zamówić coś do jedzenia. Dziewczyna świetnie mówi  po angielsku, ale ma silny amerykański akcent.  Zastanawiamy się skąd u niej taka dobra znajomość angielskiego.  Okazuje się, że mieszkała z mamą kilka lat w Stanach, tam też skończyła szkołę i dzięki temu miała okazję tak dobrze opanować język.

Ana opowiada nam swoją historię w skrócie: szybkie życie, eksperymenty z rozmaitymi używkami i złe doświadczenia, ciągły brak czasu, presja i amerykański styl życia zmęczyły ją na tyle, że postanowiła wrócić do Indonezji. Spróbowała szczęści a w Dżakarcie, ale rutyna i monotonia życia w zatłoczonej stolicy szybko ją  zmęczyły. Wtedy właśnie kupiła bilet w jedną stronę na wyspy Archipelagu Riau, gdzie mieszka jej tata wraz ze swoją nową żoną i rodziną.  Los tym razem także nie uśmiechnął się do Any – trudno jej było znaleźć wspólny język z macochą. Po kolejnej kłótni wylądowała w parku. Tu pomogli jej ludzie z ulicy, których teraz uważa za swoją rodzinę.  W parku poznała też pewnego chłopaka… 2 miesiące temu wzięli ślub. Ana już dwa razy uciekała sprzed ołtarza, ale tym razem czuła, że to dobry wybór. To właśnie mąż pomógł jej pokonać uzależnienie od alkoholu.

Na początku mieszkali w parku. Teraz wynajmują malutki pokój w domu na końcu miasta. Codziennie przyjeżdżają tu, do parku. On gra na gitarze, ona śpiewa. Pieniędzy wystarcza im na miesięczny czynsz, jedzenie i autobus do domu. Kiedy cały dzień pada, nikt nie przychodzi do parku i nie można zarobić śpiewaniem. Nie mają za co wrócić do domu, śpią wtedy w parku, jak dawniej.

Ana mówi, że jest szczęśliwa. Wreszcie nikt niczego od niej nie wymaga, nie wywiera presji. Wreszcie może żyć tak, jak chce. Kocha i jest kochana, ma w mężu oparcie. To dobrze, że znalazła swoją drogę, którą ma zamiar podążać przez życie, tylko, że my mamy pewne „ale”. Coś tu nie gra.

Oto mamy przed sobą bystrą, elokwentną, pełną energii dziewczynę, która świetnie włada angielskim, chyba jako jedyna na tej niewielkiej wyspie. Czy śpiewanie w parku i zabijanie czasu to faktycznie to, co chce robić do końca życia? Czy to właśnie jest szczytem jej marzeń? Delikatnie próbujemy ją o to zapytać. Ana od razu odpowiada, że miała  propozycję pracy „od zaraz” w ośrodku wypoczynkowym dla masowo zjeżdżających tu na weekend Singapurczyków.   Jednak musiałaby tam zostawać na noc , bo ośrodek znajduje się na północy wyspy, 45 km od jej miasteczka, a transportu publicznego nie ma. Pomysł ten nie spodobał się jej mężowi, który bał się, że będzie widział żonę raz w tygodniu.

Ana mogłaby też pracować w knajpce jako kelnerka, ale do jej obowiązków należałoby zmywanie naczyń. Jednak mężowi to się nie podoba, bo jego żona ma wyższe wykształcenie i nie powinna zajmować się myciem garów po obcych ludziach.  Ciśnie mi się na usta złośliwy komentarz… Zapala się w głowie czerwona lampka: czy to beztroskie z pozoru życie, faktycznie jest tym wymarzonym?

Dni oczekiwania na statek do Dżakarty spędzamy głównie w towarzystwie Any. Pomaga nam załatwić kilka spraw, czasem jest naszą tłumaczką, dzięki niej poznajemy zwyczaje panujące wśród miejscowych. W deszczowy, melancholijny dzień opowiada nam kilka historii ze swojego życia wcześniejszego i teraźniejszego. Z każdą opowieścią widzę coraz wyraźniej jak zagubioną jest osobą, mimo tak silnej osobowości.  Jednak Ana wciąż podkreśla jak bardzo jest szczęśliwa i jak dobrze jej się teraz układa, uśmiecha się, ale jej oczy są smutne.

Pewnego dnia dostajemy wieczorem wiadomość: „Cały dzień padało i nic nie zarobiliśmy, nie mamy za co kupić jedzenia, ani biletu na autobus do domu, śpimy w parku. Jak Wam minął dzień?”

I co mamy zrobić z taką wiadomością? Czy to zwykła informacja, czy należy czytać między wierszami? To tylko kolejna, zwykła wiadomość, czy wołanie o pomoc? Szczerze powiedziawszy, to zwyczajnie krew mnie zalewa i mam ochotę wygarnąć Anie prosto z mostu co tak naprawdę myślę o całej tej sytuacji! Stop! A może to właśnie ja się mylę? Może takie życie z dnia na dzień ma większy sens?

Uganianie się za dobrze płatną pracą, 3 tygodnie wakacji w roku, odkładanie pieniędzy na emeryturę, wspinanie się po kolejnych szczeblach kariery – może to jest właśnie jakieś absurdalne wariactwo? Tutaj, jeden stopień od równika, cały ten zachodni świat wydaje się śmiesznie pusty i bezsensowny. Wielkie ambicje rozpływają się w 35-stopniowym upale. Tu nie myśli się o tym co będzie za 10-20 lat. Jutro może być taka ulewa, że zaleje cały dom, a może przyjdzie fala tsunami i zmyje wszystko, a może będzie kompletna susza i nie zbierzesz ananasów z pola.

Po drugie, co miałabym jej tak naprawdę powiedzieć? Miałabym jej wygarnąć, może obrazić jej męża, namącić w głowie, namówić do rewolucji, a potem spakować plecak i odpłynąć najbliższym statkiem do Dżakarty?

Nasze światy różnią się od siebie i ta przepaść wydaje się zbyt głęboka do pokonania. Wszelkie porównania nie mają tu sensu. Chyba lepiej przyjmować to, co widzimy  takim, jakim jest i nie oceniać przez swój pryzmat. Różnica naszych kultur powoduje, że nie potrafimy zrozumieć wielu rzeczy, ale możemy je obserwować.  I tak mamy szczęście, że możemy trochę tego innego świata dotknąć i uszczknąć dla siebie.

P.S. Tydzień później, kiedy jesteśmy już na Jawie w miejscowości Bandung, dostajemy rano wiadomość: „Co u Was słychać? Właśnie idę do salonu piękności… dostałam tam pracę :)” Zgadnijcie od kogo ten sms.

O autorze: Andrzej Budnik

Alternatywny podróżnik, zapalony bloger i geek technologiczny. Połączenie tych dziedzin sprawia, że w podróż przez australijski interior czy nowozelandzkie góry zabiera do plecaka drona, który pozwala mu przywieźć niepublikowane nigdzie wcześniej zdjęcia i oryginalne ujęcia wideo. Swoją duszę zaprzedał górom w północnym Pakistanie i tadżyckim Pamirze, które odkrywał podczas 4-letniej podróży lądowej przez Azję i Australię. Od wielu lat zaangażowany w aktywizację polskiego środowiska podróżniczego. Założyciel i obecnie współautor najstarszego, aktywnego bloga podróżniczego w Polsce – LosWiaheros.pl. Nominowany do Travelerów 2010 i Kolosów 2013. Zwycięzca konkursu Blog Roku w kategorii Podróże i Szeroki Świat w 2007 roku. Zawodowo licencjonowany pilot drona w firmie CrazyCopter.pl specjalizującej się w fotografii lotniczej i wideo z drona. Łącząc od lat pracę zdalną i podróże stara się promować styl życia określany Cyfrowym Nomadyzmem.

Podobny tekst

Gdyby nie było pieniędzy, czyli zakupy w Afganistanie

Scenariusz jest prosty: idziesz do sklepu, wkładasz do koszyka wybrane produkty, idziesz do kasy, wyjmujesz pieniądze lub kartę …

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *