W Banyuwangi spotkaliśmy się z naszymi znajomymi z Krakowa, co bardzo dobrze nam zrobiło. Potrzebowaliśmy jakiejś odmiany, wymiany poglądów z kimś kto „nadaje na podobnych falach”, kto rozumie polskie żarty i łapie w bieg ich kontekst. Razem wybraliśmy się na wulkan Ijen, który moim zdaniem jest atrakcją numer 1 na Jawie.
Co prawda na wulkanie Ijen nie ma aż tulu turystów, co na Bromo, jednak myślę, że to tylko kwestia czasu, aby i ten wulkan stał się kolejną sztandarową atrakcją Jawy. Chcemy dotrzeć tam na motorach, więc zaczynamy rozglądać się za jakąś wypożyczalnią. Nie ma. Pytamy też w hotelach, czy ktoś wynająłby nam motor: „Nie, ale możemy wynająć Wam jeepa”- pada wszędzie odpowiedź. Jeepa nie chcemy, bo to droga sprawa – ceny zaczynają się od 600 tys. Rp. Opcją byłoby dołączenie do kogoś, kto już na takiego jeepa się zdecydował. Zostawiamy tę opcję jako plan awaryjny.
W restauracji naprzeciw hotelu Baru zaczepiam dwóch lokalsów, którzy przyjechali własnymi motorami żeby coś zjeść. Widzę przerażenie w oczach Agaty, ale podejmuję negocjacje. Chłopaki się zastanawiają, myślą. Oferujemy im zdesperowani po 100 tys. Rp. za motor. Doliczyć do tego 20-30 tys. Rp na benzynę do każdego motoru i wyszłoby nam w sumie 250 tys. Rp na 4 osoby. Lepszej opcji do tej pory nie znaleźliśmy.
Kończymy obiad, kończą i nasi sąsiedzi ze stolika. Niestety nie wchodzą w układ, ale chyba tylko dlatego, że w tym samym czasie recepcjonista z hotelu coś im sugestywnie szepnął do ucha. Jak się później okazało miał swój interes w tym, aby przekonać kolegów, że ich motory pewnie uszkodzimy na kamienistej drodze prowadzącej do Ijen, albo uciekniemy z nimi na Bali. To chyba jedyny powód dlaczego w tym mieście nie ma wypożyczalni motorów, a jeśli ktoś zna inny, to proszę o komentarz.
Błąkając się po uliczkach Banyuwangi trafiamy na kierowcę bemo, którego chcemy przekonać, że zawiezienie nas jutro pod wulkan Ijen za 250 tys. od 4 osób to dobry układ. Kierowca kręci nosem, trochę chcę podbić cenę, ale generalnie mówi, że droga zła i będzie ciężko, szczególnie jeśli będzie padać. Patrzymy w niebo i przekonujemy go, że nie będzie. Dołącza do nas jakaś kobieta, która pomaga tłumaczyć i też mówi, że droga zła od tej strony. Na Bromo łatwiej się dostać od strony Bondowoso. Wiemy to, ale jesteśmy tutaj i nie chce się nam wracać, a dla Agaty i Łukasza to strata czasu, bo za kilka dni mają wylot z Dżakarty do Polski. Z negocjacji nic nie wychodzi. Czas nas zaczyna trochę gonić, bo robi się powoli późno, a my przez cały dzień nic nie znaleźliśmy – idziemy do kafejki poszperać w Internecie i poszukać jakiegoś innego pomysłu.
Nieoczekiwanie w kafejce zjawia się chłopak, który świetnie mówi po angielsku (podkreślam słowo ŚWIETNIE) i pyta, czy to my szukamy transportu pod Ijen. Przedstawia się jako przewodnik i pracownik jednej z agencji i proponuje , że możemy dołączyć do pary Szwajcarów, którzy jutro rano jadą na Ijen. Proponuje nam 350 tys. Rp. My na to, że mamy do wydania 250 tys. Rp i że to ostateczna kwota. Chłopak odchodzi w celu skonsultowania tego ze swoim szefem. Wraca po 15 minutach i oświadcza, że szef się zgodził i że zabiorą nas jutro za 250 tys. Rp. Wydaje się to być logiczne, bo albo agencja zarobi dodatkowe 250 tys. Rp, albo puści auto z 4 wolnymi miejscami (jeepy mogą zabrać 6 pasażerów + kierowca). Wyjazd spod hotelu Baru o 5 rano.
Zadowoleni i w dobrych humorach idziemy do sklepu zakupić jakieś piwo i wypić za nasze spotkanie, pogadać, pożartować. Kładziemy się dość późno.
Dzień następny – wyjazd na Ijen
Wstajemy wcześnie rano, poznajemy naszych szwajcarskich współtowarzyszy i jeszcze parę Francuzów, z którymi w drugim aucie ma jechać nasz przewodnik. Przed wyruszeniem w drogę bierzemy naszego przewodnika na bok i upewniamy się co do ceny. Pada odpowiedź: 350 tys. Rp. Patrzymy mu w oczy i nie mówimy ani słowa. Wczoraj mówił, 250 tys., a dziś przed samym wyjazdem stawia nas przed faktem dokonanym.. Oni (Indonezyjczycy pracujący w turystyce) dobrze wiedzą, że biali mają zwykle mało czasu, ciągle się spieszą, bo chcą zobaczyć jak najwięcej w krótkim czasie przeznaczonym na urlop przez co mają napięte kalendarze wczasów. Teraz powiedzieć NIE, oznacza stracić cały dzień. Mnie i Alicji to obojętne, bo czasu mamy dużo, ale Agata z Łukaszem muszą jutro jechać dalej (bo Bromo, bo Jogja… być tak blisko i coś teraz wykreślić?). Wewnętrznie szlag mnie trafia i mam ochotę nie wsiąść do tego jeepa, ale to by oznaczało, że klasycznie wystawimy znajomych i zostawiamy ich z problemem, a oni albo zapłacą sami 350 tys., albo nie zobaczą wulkanu Ijen.
Wsiadamy do samochodu bez dyskusji. „Odbijemy piłeczkę” po powrocie, gdy przyjdzie do płacenia, bo nauczony dobrze w Laosie NIE płacę już nigdy większych kwot z góry! Koniec frajerki! Po pół godzinie jazdy jednak bardziej zaczynamy martwić się pogodą, która właśnie się popsuła.
Gdy dojeżdżamy na parking zaczynamy rozglądać się za pelerynami, bo deszcz wcale nie ustąpił. W trakcie „zaradny” przewodnik zbiera od nas po 15 tys. Rp. za bilet wstępu. Odruchowo i trochę bezmyślnie, bo deszcz stał się większym problemem i staramy się jakoś zorganizować, przebrać i przygotować do marsz w deszczu, płacimy mu w sumie 60 tys. Rp. Kupujemy peleryny na straganie koło parkingu i idziemy pod górę.
Idzie się średnio, widoków na razie żadnych, ścieżką płynie mały potok, ale akurat buty mamy najlepsze z {joomplu:2335}całego naszego ekwipunku, więc nogi mamy suche. W pewnym momencie Alicja przypomina mi, żebym nie wyrzucił biletu wstępu na Ijen i w tym momencie olśniewa mnie, że przewodnik „nabił nas w butelkę”. Jak te durnie daliśmy mu 60 tys. Rp. i nie poprosiliśmy o bilety, ale po powrocie na parking upewnię się, co do moich podejrzeń, tzn., że bilet nie jest potrzebny. Po około godzinie człapania w deszczu, który jak padał tak pada dochodzimy do miejsca, gdzie górnicy mają swoją bazę i miejsce ważenia siarki, którą wynoszą z krateru. Zatrzymujemy się tam, korzystamy z zaproszenia górników do swojej chaty, gdzie pali się ognisko i trochę się suszymy.
Mija godzina, dalej pada. Około 10:30 Łukasz z Agatą decydują się iść w deszczu na górę. Wysuwam nos z chaty i stwierdzam, że to nie ma sensu. Widoczność na 5 metrów, dalej pada, choć trochę słabiej, a Alicja nie jest w najlepszej formie, bo lekko przeziębiła się pod Bromo. My tu możemy jeszcze wrócić z Bali na skuterze, oni nie mają wyboru – dziś, albo wcale. Rozdzielamy się.
W głębi krateru wulkanu Ijen
Pół godziny później deszcz ustaje – ruszamy do góry i na kalderze krateru jesteśmy około 11:30. Dokładnie w tym samym momencie chmury zupełnie ustępują, niebo staje się błękitne i wychodzi słoneczko, a z krateru zaczyna powoli uchodzić siarkowy dym. To efekt działania słońca, więc spieszymy się na dół, bo z każdą minutą siarkowego „dymu” będzie coraz więcej i trudno będzie oddychać. Mijamy coraz więcej górników, którzy robią ostatni kurs z dołu krateru na kalderę, gdyż większość z nich już raz swoje kosze wyniosła na górę. Po drodze mijamy samotnie zostawione kosze z siarką i domyślamy się, że górnicy będą je znosić na sam dół jak już w kraterze będzie nieznośnie duszno od dymu. System ten jest zdecydowanie słuszny i działa, a w ten sam sposób górnicy chcą choć trochę ratować swoje zepsute ciężką pracą zdrowie.
Obserwując ich widać, jak mordercza jest ta praca. Kosze ważą od 70 do 90 kg. Rekordowo ciężki kosz ważył 110 kg, ale to udało się tylko raz, a górnik który tego dokonał cieszy się wśród kolegów dużym uznaniem. Wg mnie jednak na uznanie zasługuje każdy z nich. Schodząc w dół krateru obserwuje się potężny wysiłek i skupienie każdego z nich. Raz źle postawiona noga można skończyć się bardzo źle – ścieżka jest wąska, stroma i dość kręta, a kamienie obsuwają się co chwilę i spadają w dół. Górnicy z zawiniętymi twarzami ciężko kroczą do góry, robiąc sobie co jakiś czas odpoczynek. Bambusowe kosze trzeszczą, a żółte, siarkowe „skały” błyszczą się w promieniach słońca. Wszędzie czuć zapach zgniłych jaj – to siarkowodór ulatniający się z dna krateru.
Schodzimy na sam dół, gdyż chcemy porobić zdjęcia miejsca, skąd wydobywana jest siarka. Mechanizm działa tak (mam nadzieję, że nic nie pomyliłem): pod powierzchnię ziemi włożona jest rura, która tłoczy gorące powietrze ogrzane gorącą wodą z jeziora. Powietrze to podgrzewa siarkę, która jest wypychana z głębi Ziemi przez wulkan kilka metrów pod powierzchnią. Dalej łączy się z powietrzem i częściowo skrapla się tuż przy głównym otworze zamieniając swój stan skupienia ponownie na stały. Górnicy kruszą utworzoną taflę siarki, a otrzymane w ten sposób bryły siarkowe wkładają do bambusowych koszy i wynoszą najpierw z krateru na jego kalderę, potem znoszą je do punktu ważenia (tam, gdzie jest ich główna baza) i już zważone i zatwierdzone kosze znoszą na dół w miejsce, w którym ładowane są na samochody.
Górnicy za każdy kilogram w taki sposób przetransportowanej siarki dostają 600 Rp., czyli jakieś 20 groszy. Kosze średnio ważą 80 kg, czyli w jednym kursie można wyciągnąć około 50 tys. Rp., czyli 16 zł. Pomyślicie, że to mało. Dla nas tak, ale w Indonezji średnio dziennie zarabia się około 30 tys. Rp. Wykonanie dwóch kursów z siarką dziennie daje górnikowi ponad 3 tamtejsze średnie krajowe. Fakt, praca jest ciężka i szkodliwa dla zdrowia, ale analogicznie można porównać to do górników w Polsce, którzy wydobywają np. węgiel kamienny. Wszyscy wiemy, że górnik pracuje ciężko, ale i odpowiednio więcej zarabia niż przeciętny Polak.
Nie użalałbym się więc nad górnikami z wulkanu Ijen, jak to czasem czytam w Internecie. Zdecydowana większość z nich robi to, gdyż wie, że może się szybciej dorobić, szybciej wybudować dom, założyć rodzinę – żyć godnie. Zdecydowana większość z nich na starość będzie zapewne cierpieć z powodu ciężkiej pracy – zwyrodnienia, skrzywienia kręgosłupa, czy rany na plecach, ale to ich wybór. Szacunek na pewno się im należy, gdyż wbrew ogólnemu trendowi panującemu w Indonezji, ci ludzie nie leżą na jakiejś macie przy drodze, albo nie przesiadują godzinami w knajpie sącząc kawę czy herbatę i zabijając czas – chcą zrobić coś ze swoim życiem.
Czas mija nieubłaganie i coraz ciężej jest nam wytrzymać w kraterze. Agata z Łukaszem lepiej przygotowali się do wycieczki, gdyż jeszcze w Polsce zakupili sobie specjalne maseczki z filtrami. My takich nie mamy, więc posiłkujemy się buff’em, przez którego staramy się oddychać. Musimy jednak uciekać na górę, bo z każdą minutą dymu jest coraz więcej, a podejście jest dość strome. Robimy trochę zdjęć, a górnicy proszą o coś w zamian. Wszyscy nam mówili, aby kupić papierosy, bo górnicy chętnie je palą. To prawda, ale okazuje się, że nie każdy chce papierosy. Niektórzy proszą o herbatniki, kawałek chleba, o owoce, a jeszcze inni o wodę, więc jeśli będziecie się wybierać w to miejsce, to pamiętajcie, aby zróżnicować swoje drobne podarunki. Zdarza się też, że niektórzy o nic nie proszą, a inni proszą o pieniądze. Tych nigdy nie daliśmy, rezygnując tym samym ze zrobienia zdjęcia. Jakoś nie mam w zwyczaju płacenia za zdjęcia, takim maniakiem fotograficznym raczej nie jestem.
Dochodzimy do parkingu i jak się spodziewaliśmy nasz przewodnik już pojechał z Francuzami drugim autem biorąc ze sobą Szwajcarów z naszego auta. Szukamy więc naszego jeepa. Po chwili z auta wychodzi nasz kierowca i woła nas. Ja jeszcze udaję się w miejsce, które przewodnik wcześnie wskazał, jako kasę biletową. Bzdura! Tak też myślałem – chciał sobie jeszcze cwaniaczek dorobić, ale trafił przewodnik na pilota wycieczek, a nawet trzech (Agata, Alicja i ja) :)
Rozliczenie i porady praktyczne
Dojeżdżamy do naszego hotelu, zamawiamy nasi goreng ayam i wysyłamy smsa do przewodnika. Po chwili się zjawia. Jak się spodziewaliśmy był zdziwiony tym, że usłyszeliśmy wczoraj wszyscy w czwórkę, iż zgodził się na 250 tys. Rp. Dziwne to bardzo, ale nie mamy jak mu tego udowodnić. Mówił na tyle dobrze po angielsku, że nawet nie przyszło mi do głowy, aby wyciągać notesik i pisać kwotę na kartce. Błąd. Zawsze negocjując większe kwoty powinno się pisać je na kartce skreślając niezaakceptowane propozycje. Staramy się jednak zachować fair, bo było nie było dla nas te 100 tys. Rp. to 2,5$ na osobę. Przełkniemy to, ale numeru z biletami decydujemy nie odpuszczać. Prosimy o oddanie nam biletów wstępu, które niby zakupił. Tłumaczy się, że są w biurze, że biuro zamknięte, że coś tam. Ściema! Wręczam mu więc 290 tys. Rp. (350-60) i mówię, że jeśli chce pozostałe 60 tys. to musi przynieść cztery bilety wstępu na Ijen. Bierze pieniądze nie mówiąc nic. Następnego dnia spotykam go jeszcze przypadkiem na ulicy i po wymianie wzajemnych pozdrowień i „gatce-szmatce” pytam, czy możemy podejść do jego biura, aby dał nam bilety, bo chętnie zapłaciłbym mu te brakujące 60 tys. On jednak żegna się ze mną, lekko uśmiechając się.
Agata z Łukaszem następnego dnia rano wyjeżdżają do Probolinggo i dalej pod Bromo. Obsypujemy ich radami praktycznymi, a Alicja rysuje dokładną mapę okolicy i szlaku. Oni odwdzięczają się nowym zapasem leków, których już nie potrzebują i praktycznym info o Bali i Lomboku, co mrozi w żyłach naszą krew, gdyż zapowiada się bardzo drogo. Spędzamy miło wieczór i decydujemy z Alicją, że zostaniemy tutaj jeszcze jeden dzień, by skorzystać z taniego Internetu, zrobić tzw. techniczne zakupy i odświeżyć trochę umysł, a przede wszystkim przygotować się na trudny backpacking w szczycie sezonu turystycznego na dwóch najbardziej popularnych wyspach Indonezji. Powiem tylko, że się działo, ale to już innym razem.
—–
Rady praktyczne:
- Jeśli zdecydujecie się na przyjazd do Banyuwangi bez motorka, to z bardzo dużym prawdopodobieństwem będziecie musieli wynająć samochód lub dołączyć do kogoś kto już go wynajął.
- Dobrym miejscem na szukanie kogoś, kto chciałby z Wami dzielić koszty wynajęcia samochodu jest Hotel Baru. Ponieważ jest on tani, agencje z Bali lub Jogjy lokują w nim często ludzi (czasem wbrew ich woli, bo i takie sceny widzieliśmy), którzy wykupili pakiet (przejazd z Bali do Jogjy wraz z Ijen i/lub Bromo, albo trasa odwrotna) i muszą w Banyuwangi spędzić jedną noc, aby następnego dnia ruszyć w dalszą drogę.
- Wg moich obliczeń najtaniej na dwie osoby wyjdzie zwiedzanie Ijen, gdy wypożyczymy skuter na Bali (tam z łatwością można to zrobić już za 3$/dzień) i prześpimy się jedną noc w Hotelu Baru w Banyuwangi. Następnego dnia wcześnie rano można jechać pod wulkan, a potem wrócić na Bali lub spędzić jeszcze jedną noc w Banyuwangi. Warto, bo okolica naprawdę jest ładna i raczej mało turystyczna. Sama droga na Ijen jest śliczna, otoczona plantacjami kawy jawajskiej.
- Dla hardcorowców opcją jest łapanie stopa na parking pod Ijen. Jeśli dobrze rozpracujecie sobie trasę z miasta, to można trafić wcześnie rano na ciężarówki, które wiozą górników na wulkan. Z góry na pewno coś też was weźmie. Pamiętam, że były tam ojeki i proponowały zawiezienie do Banuwangi za 50 tys. Rp.
- Nie wiem natomiast jak wygląda wyjazd pod Ijen od strony Bondowoso – też jest to możliwe, ale nie mamy w tej materii żadnego doświadczenia. Chętnych podzielenia się swoimi spostrzeżeniami i radami praktycznymi zachęcam do komentarzy.
Witam, juz na szczęście nie ma takich utrudnień i powstała wypożyczalnia skuterów w banyuwangi :) po za tym opłata za wejscie jest 100tys rupii i dostaliśmy bilecik. Wszystko tu drożeje niestety.
zazdroszczę takich widoków na jeziorko, my jak tam doszliśmy nie bylo nic widać, opary byly tak duże, ze kilka metrów odległości i juz z chlopakiem sie nie widzieliśmy
pozdrawiam,
monika
Chciałabym się upewnić, czy stan drogi z Banyuwangi do Ilen pozwala na w miarę bezproblemowe dotarcie tam skuterem (2 osoby na 1 skuterku i 1 osoba na 2-gim)? W innych źródłach osoby, które jechały własnym motorem, raczej odradzały ten środek transportu..
Wiesz, to zależy od tego, jakie masz umiejętności jazdy skuterkiem. Tam nie ma asfaltu i jest pod górę. Czasem droga jestr stroma, ale wg mnie da się, a raczej dało sie tam dojechać motorem 2010 roku. Nie wiem, jak jest teraz niestety.
Da sie dojechać bez problemu , spraktykowane. Nawet w nocy dałem radę aby zobaczyć blue flames :).
Powiedziałbym, że zjazd jest gorszy, bo dość stromo i trzeba na hamulcu.