Qom, to drugie święte miasto w Iranie w jakim mieliśmy przyjemność być i jakże jest inne od Mashad! Niby Mashad jest tym pierwszym, najważniejszym i największym, jednak to w Qom można na prawdę poczuć klimat islamu. Można wejść do środka nie zwracając niczyjej uwagi, zatrzymać się na chwilę, przysiąść i przyglądnąć się ludziom, którzy przychodzą się tu modlić i kontemplować. Do Qom przyjechaliśmy późnym popołudniem, zwaliliśmy bety w jakimś tanim hotelu pełnym świętych mężów w turbanach i szybko udaliśmy się pod świątynię. Był to jednak czas modlitwy, więc nie chcieliśmy robić zamętu. Przyjrzeliśmy się tylko bardzo pobieżnie, co i jak wygląda, aby mieć rozeznanie na następny dzień. Alicja z Michałem zostali zagadnięci przez świętego męża i prowadzili dysputy religijne. Ja w tym czasie zasadziłem się przy murku za wózkiem i pstrykałem zdjęcia. Po około 20 minutach pojawił się Michał i głoś Alicji: „Już jesteśmy” – usłyszałem. Rozglądam się i nigdzie jej nie widzę. W końcu śmiech Michała zdradził mi, że ten ktoś przykryty czadorem i stojący nieopodal, to właśnie Alicja. Widok obłędny! Ale wolę ją jednak bez czadora ;) Wieczór, jak to wieczór. W sumie nic ciekawego nie przyniósł poza jednym niemałym incydentem. Siedzimy sobie z Alicją w pokoju i nagle na korytarzu słyszymy jakieś wrzaski. „O co chodzi?” – pytamy się na wzajem wzrokiem. Nagle wpada Michał i zamyka z hukiem za sobą drzwi. Pytamy, co się stało – a raczej jesteśmy w połowie werbalizacji tego pytania i nagle otwierają się drzwi do naszego pokoju i wpada rozwścieczony staruszek machający na Michała palcem i coś wykrzykujący w farsi. Zdębieliśmy na ten widok zupełnie! Co tu się kurde w tym świętym mieście dzieje????!! Jak się potem okazało, Michał był pod prysznicem i… nie, nie pomylił męskiego z damskim, ale po kąpieli wyprał swoje jedyne długie spodnie i zapomniał się, że w krajach islamskich paradowanie w majtach po korytarzu hotelowym jest wysoce niewskazane! Cóż… ot takie różnice kulturowo-religijne :) Co prawda, teraz się tu zbijamy ze śmiechu, jak to piszę, ale staruszek naprawdę wyglądał na przejętego swoją rolą obrońcy moralności kobiet. Osobiście uważam, że zasługuje to na uznanie, iż ów staruszek nie bał się zrobić awantury gościowi w swoim kraju.
Rano około 4:30 obudziło nas nawoływanie muzeina do porannej modlitwy – nasze okno wychodziło dokładnie na świątynie w Qom, więc nie dało się tego nie usłyszeć. Co prawda nie zmusiło nas to do zerwania się z łóżka, ale stosunkowo wcześnie, jak na nasze przyzwyczajenia, wstaliśmy i udaliśmy się do świątyni. Tzn. Alicja została w hotelu, bo noszenie czadoru to nie to, co Tygrysy lubią najbardziej (jeden z naszych irańskich kolegów, gdy zobaczył to zdjęcie obok rzekł: „Dzięki Bogu nie jesteś muzułmanką.” To chyba wszystko tłumaczy), a my z Michałem ruszyliśmy na podbój wnętrz świątyni. Bez problemu weszliśmy do środka, przez nikogo nie zaczepieni. Weszliśmy do samego centralnego miejsca, gdzie wszyscy w skupieniu oddawali się modlitwom i powiem Wam, że widok ten był niesamowity. Aż ciarki w pewnych momentach mnie przechodziły. Usiadłem z boczku na dywanie i patrzyłem z otwartą buzią jak to wszystko „działa” od środka. Oczyma wyobraźni przeniosłem się do Mashad i wtedy też jasno zrozumiałem, że to jak postrzegamy religię nie raz zależy od miejsca, w którym się znajdujemy. W Mashad – sakrobiznes, w Qom – islam w czystym wydaniu, który naprawdę mnie oczarował, jeśli mogę użyć takiej przenośni.
Po południu udaliśmy się w trójkę na spotkanie z chłopakiem z HC, który pomógł nam wysłać przelew na konto ambasady chińskiej i zabrał nas do takich miejsc w mieście, które nie są na szlaku turystycznym. Jednym z nich był niesamowity, bardzo zaniedbany meczet. Ale miał on w sobie coś mistycznego. Aż chciało się tam siedzieć i siedzieć i siedzieć… Jak się okazało przy wyjściu, meczet ten był w remoncie i stróż poprosił nas o „dotację co łaska” w wysokości 5 usd od osoby. Szczęki nam opadły, bo po pierwsze to bilety do meczetów są zwykle w wysokości 0,5 do 1 usd a po drugie, „co łaska”, to „co łaska”… Cóż… dla mnie jednak atrakcją nr 1 tego miasta było to, co udało mi się sfotografować przy uliczce wychodzącej z bazaru! ZUPA ZE SZMATY! A teraz, zagadka – z czego jest zrobiona „zupa ze szmaty”? Dla ułatwienia dodam, że nie ze szmaty! :) I tym oto mistycznym akcentem kończymy naszą relację z naprawdę świętego miasta Qom i w dalszym oczekiwaniu na wizę chińską udajemy się do Kaszan.