Teheran po raz drugi, czyli ciąg dalszy przygód w ambasadzie chińskiej

Do TeheranuMashad przyjechaliśmy wcześnie rano, żeby nie powiedzieć w późno w nocy. Nasze bagaże były w przechowalni na dworcu, więc postanowiliśmy ich nie wyciągać i przespać się do rana w poczekalni dworcowej, aby rano wyruszyć na podbój ambasad…

Przespaliśmy się cztery godzinki i jeszcze przed opuszczeniem dworca kolejowego kupiliśmy sobie bilety do Qom, na 12:40 będąc święcie przekonanymi, że spokojnie zdążymy… o nasza naiwności.

Do ambasady chińskiej weszliśmy pewni siebie i przekonani, że nie zejdzie nam tam dłużej niż 10 minut. Cóż, tak się faktycznie stało, ale okazało się, że… nasz wniosek wizowy musi być wypełniony na komputerze a nie ręcznie! Znacie takie uczucie, jak z góry do dołu zalewa was ciepła fala krwi? Hmm… poprosiłem najspokojniej jak umiałem Pana konsula, aby mi powiedział, od kiedy jest ten przepis, gdzie jest to napisane i czy aby na pewno nie mogą być wnioski wizowe wypełnione długopisem? W odpowiedzi wskazano mi drzwi ambasady chińskiej, a tam karteczkę opisaną znaczkami chińskimi – pod spodem jednak znajdował się link do pliku pdf na stronie ambasady. Oczywiście, rozporządzenie to obowiązywało od czwartku, ale co tam. Nikt nas o tym nie poinformował wtedy.

Szybka decyzja: Alicja zostaje pod ambasadą i będzie ją okupować, aż nie wrócę z nowymi wnioskami. Jeśli się spóźnię ma się okopać i zaryglować wejście do ambasady, aby wnioski złożyć jeszcze dziś. Ja tymczasem wsiadam do auta Irańczyka poznanego w biedzie, który jest już w ambasadzie 4 raz i ciągle mu czegoś brakuje. Cóż… szukamy kafejki internetowej w okolicy – bezskutecznie. Szukamy sklepu z komputerami – bezskutecznie. W końcu wpadam do jakiejś biblioteki lub czegoś na kształt biblioteki i błagalnym głosem pytam o dostęp do Internetu. Jest! A drukarka? Też jest! Zachłyśnięty sukcesem wklepuję adres www spisany z karteczki na drzwiach ambasady – Error 404 – page not found! No tak, zbyt pięknie by było przecież – musiał być błąd na karteczce lub źle to spisałem. Znajduję w końcu dany plik via Google i zabieram się do uzupełniania. I tu kolejna niespodzianka! Nie da się! Ten dokument PDF wydaje się być nieedytowalny! Świetnie! Czas leci… ambasada jest czynna jeszcze przez 1,5h. Cóż… widzę na czacie Gmaila kolegę z Poznania, który cierpi na bezsenność i siedzi przed pracą na necie. „Czajol – masz chwilę, potrzebuję pomocy! Otwórz ten link, prześlę Ci co tam trzeba powpisywać i odeślesz mi PDF do wydruku!” W odpowiedzi widzę: „Dajesz!” Zaczynam więc przesyłać mu czatem wszystkie dane, do wniosków wizowych. Idzie pięknie aż do prawie samego końca. „Andrzej, w tym pliku nie da się wpisać dat! Litery przyjmuje, ale cyfr nie!”

Klasycznie, jak nie urok to sraczka! W między czasie pojawił się na czacie Gmaila Daro, który właśnie bawił w Chinach i nie dawno załatwiał wizę do Chin w Uzbekistanie. Podsyła mi kilka typów wniosków, ale żaden nie jest edytowalny. Koszmar jakiś! W końcu Czajol wysyła mi wypełnione wnioski wizowe, ale bez dat! No to teraz trzeba tylko użyć programy Paint i dorysować daty na wnioskach! Trwa to wszystko godzinę! W końcu się udaje. Drukarka na szczęście działa! Teraz jeszcze tylko wyścig z czasem! 30 minut do zamknięcia ambasady, 15 minut do zamknięcia ambasady (Alicja już kopie rowy wokół ;) ). 5 minut od zamknięcia, 1 minuta do zamknięcia! 3 minuty po zamknięciu… teoretycznym… Wpadam podwieziony jakimś dziwnym motorem… drzwi już się zamykają… Błagam jednak strażnika, aby mnie wpuścił! Ten już mnie dobrze pamiętał, więc jakoś dał się przekonać! Widzę, okienko już jest zamknięte, ale żaluzja jeszcze nie spuszczona na dół. Podchodzę więc i pukam nieśmiało. Okienko się otwiera, a Pani do mnie: „No, w końcu Pan jest. Czekałam do końca!”  Oniemiałem! Wnioski przyjęte, załączniki też, paszporty też. Kwitek do opłacenia po 40 usd za wizę wydany. „Do zobaczenia za 4 dni” – usłyszałem. Popatrzyłem na Alicję, która już straciła nadzieję, że dziś to zrobimy i usłyszałem: „Właśnie nasz pociąg odjeżdża!” Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma… Czyż nie?

Poczekalnia na dworcu kolejowym w Teheranie
Poczekalnia na dworcu kolejowym w Teheranie

Przyjeżdżamy na dworzec kolejowy, gdzie widzimy Michała, który nic nie załatwił w ambasadzie pakistańskiej. My niestety też nie mieliśmy dla niego dobrych wieści – nie przyjęto jego wniosku wizowego, bo potrzebny był paszport, który wziął do ambasady pakistańskiej. Stało się wtedy już jasne, że do Pakistanu wjedziemy sami, a on przeleci samolotem do Nepalu.

Chwilę później jesteśmy już na dworcu autobusowym i siedzimy w autobusie do Qom, bo następnego pociągu tego dnia już nie było. Kolejne święte miasto przed nami! Czy będzie takie jak Mashad?

PS: Pewnie zapytacie, dlaczego nam tak zależało, aby złożyć wniosek w niedzielę. Ano, powód był błahy – pieniądze. Gdybyśmy złożyli wnioski dnia następnego, to aby odebrać paszporty we środę po południu, musielibyśmy zrobić to w trybie przyspieszonym, co podwoiłoby koszt naszych wiz o połowę, czyli w sumie o 80 usd! Takie pieniądze to w Iranie wystarczają na tydzień dla dwojga! :)

O autorze: Andrzej Budnik

Alternatywny podróżnik, zapalony bloger i geek technologiczny. Połączenie tych dziedzin sprawia, że w podróż przez australijski interior czy nowozelandzkie góry zabiera do plecaka drona, który pozwala mu przywieźć niepublikowane nigdzie wcześniej zdjęcia i oryginalne ujęcia wideo. Swoją duszę zaprzedał górom w północnym Pakistanie i tadżyckim Pamirze, które odkrywał podczas 4-letniej podróży lądowej przez Azję i Australię. Od wielu lat zaangażowany w aktywizację polskiego środowiska podróżniczego. Założyciel i obecnie współautor najstarszego, aktywnego bloga podróżniczego w Polsce – LosWiaheros.pl. Nominowany do Travelerów 2010 i Kolosów 2013. Zwycięzca konkursu Blog Roku w kategorii Podróże i Szeroki Świat w 2007 roku. Zawodowo licencjonowany pilot drona w firmie CrazyCopter.pl specjalizującej się w fotografii lotniczej i wideo z drona. Łącząc od lat pracę zdalną i podróże stara się promować styl życia określany Cyfrowym Nomadyzmem.

Podobny tekst

Podróż to jeszcze, czy już wyprawa?

Ludzie mają to do siebie, że lubią nazywać i określać wszystko, co ich dotyczy. W wielu tkwi element rywalizacji i potrzeba osadzenia …

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *