Gdybym pisał ten artykuł dokładnie w momencie, gdy zaczynaliśmy 6 kilometr naszego mozolnego marszu przez cholerną wyspę Cat Ba, w cholernym północnym Wietnamie, wkurzeni maksymalnie na wszystkich Wietnamczyków w promieniu 40 km, pewnie nazwałbym go tak: „Nie będzie Wietnamczyk pluł mi w twarz”. Jednak teraz, gdy emocje już opadły, nabrałem do tego dystansu i wyjechałem już z Wietnamu stwierdziłem, że byłoby to nie fair w stosunku do ogółu populacji Wietnamczyków.
Wszystko zaczęło się w autobusie nocnym z Hue do Hanoi. Zupełnie nie rusza mnie to, że na autobus czekamy prawie dwie godziny. Nie rusza mnie też to, że na mojej leżance (akurat był to autobus sypialny) siedzi troje Wietnamczyków i zajadają jakieś kurze łapy. Trochę drażni mnie fakt, że gdy pokazuję im bilet, to oni mnie odsyłają gdzie indziej, ale Chiny dały dobrą lekcję, jak sobie radzić w takiej sytuacji. Na ich miejscu pewnie też grałbym va banque – przecież nie mają nic do stracenia. Nie irytuje mnie to, że leżanka jest za krótka i nogi dyndają mi swobodnie i drętwieją w nocy. Za to trochę irytuje mnie fakt, jak Wietnamczyk przeskakuje nade mną pięć razy tam i z powrotem w środku nocy, za każdym razem nadeptując moje kolano…
Dojeżdżamy do Hanoi i czuję, że walka zacznie się na całego. Północny Wietnam przecież już obrósł legendami. Bierzemy autobus do Halong City tzn. na przedmieścia, bo oczywiście okazuje się, że autobus nie wjeżdża do miasta, a wyrzuca nas na obwodnicy i trzeba podjechać taksówką 5 km. Drobnostka… na szczęście nam przynajmniej nie ginie bagaż w tym autobusie, jak jednemu z Wietnamczyków. Chłopak zaczął się wykłócać, ale zakrzyczany przez kierowcę i jego pomagiera odpuszcza. No halo! Ginie bagaż i nikt sobie z tego nic nie robi? Zapowiada się naprawdę ciekawie…
Zdecydowaliśmy się na wariant: Halong City => przepłynięcie statkiem przez zatokę do jaskini i dalej na wyspę Catba => przejazd busem z przystani do Catba City => nocleg => zwiedzanie wyspy => drugi nocleg => przepłynięcie do Hai Phongu => przejazd do Hanoi. Standard, ale ambitnie zdecydowaliśmy się nie na wycieczkę pakietową, a na rozwiązanie kombinowane, w 100% na własną rękę, tzw. niskobudżetowe. Niskobudżetowe było, ale czy warte zachodu i nerwów?
W Halong City napada nas pierwsza grupa naganiaczy wycieczkowych. My jednak szukamy hotelu, więc tylko sprawdzamy orientacyjnie ceny. „Wycieczki w kosmos chyba sprzedają” – mówię do Alicji. Gdy mamy już hotel za 5$ :) idziemy w kierunku przystani, aby rozeznać się w temacie łódek. Maszerujemy 2 km, bo taksówki mają jakąś obłędną cenę i nikt się tu nie chce targować. Na przystani kolejni naciągacze – obiecują, zachwalą, zapewniają. Każdy podaje inną cenę = wszyscy kłamią. To najbezpieczniejsze założenie w tym momencie. Po półgodzinnym krążeniu znajdujemy w końcu oficjalne kasy biletowe, które niestety są już nieczynne, ale… jeden z zaradnych Wietnamczyków twierdzi, że je otworzy. Ale niby jak zastanawiam się od razu, choć Azja nauczyła mnie już nie raz, że niemożliwe staje się szybko możliwe… Prowadzi nas drugim wejściem, które jest otwarte, wchodzi za ladę i wyciąga swoją teczkę z ofertami. Dość szybko temu panu podziękowaliśmy uprzednio pytając o cenę. Też wycieczka w kosmos.
Wracamy zrezygnowani do hotelu przy akompaniamencie klaksonów i wołania z motorków – to nasi sprzedawcy, którzy próbują swoich ostatnich szans złowienia nas na haczyk. W hotelu narada – co robić. Efekt – idziemy około 10 rano dnia następnego do portu i będziemy uderzać do oficjalnego okienka. Na pewno będą jakieś statki na wyspę Catba. Muszą być!
Kolacja, śniadanie, przemarsz z plecakami do portu, bo znów taksówki sprzedają wycieczki w kosmos… Wchodzimy do przystani, a tam tabuny turystów. Za głowę się chwyciłem, ile tego tutaj najechało. Zrozumiałem więc też, dlaczego liczba naganiaczy jest tak duża w tym mieście – jest wprost-proporcjonalna do liczby turystów tutaj przybywających. Być w Wietnamie i nie widzieć sławnej zatoki Halong? Zagryzamy zęby. Idziemy do kas. Wita nas uśmiech i bilet w normalnej cenie! Udało się? Tak prosto? Gdzie haczyk? Nie ma!? Pytamy kiedy płyniemy? Pani w kasie z uśmiechem na twarzy: „Jak się coś znajdzie.” Jak się coś znajdzie? Hmm? Tu jest haczyk? Co się okazuje, tak uparci i skąpi jak my tutaj chyba nie docierają. Oficjalny przewoźnik nie ma swojego transportu i zostajemy odesłani na statek z wycieczką zorganizowaną. Ręce nam opadły… ale dobra… podziwiajmy, bez nerwów. To tylko Azja przecież. Nie możemy mierzyć tych ludzi naszą europejską miarą. Bądźmy otwarci i tolerancyjni… takie mamy postanowienie. Tak też czynimy.
Wsiadamy na łódź wraz z pakietowcami i od razu czmychamy na górny pokład. Rozkładamy się na leżakach i podziwiamy Halong Bay. Jest ładnie, słoneczko zaczyna się przedzierać przez chmury. Robią się błękitny plamy na niebie… może nawet jakieś zdjęcie wyjdzie. Docieramy do małej zatoczki, gdzie następuje zwiedzanie jaskiń. Wszystko by było ok, gdyby nie fakt, iż jaskinia jest podświetlona wszystkimi kolorami tęczy. Nie mogę skupić wzroku, bo jak się przyzwyczaję do jaskrawo żółtego, to za chwilę wali w oczy jaskrawo zielony, a potem niebieski, różowy i krwiście czerwony. Mimo tego, staramy się wykrzesać dla siebie jak najwięcej. Znów stajemy się tolerancyjni dla innej kultury. Czy my naprawdę dużo wymagamy?
Wsiadamy z powrotem na statek i płyniemy juz powoli w stronę wyspy Catba. Jest późne popołudnie. Gdy przepływamy koło Walczących Kurczaków przewodnik wyciąga swój megafon i obwieszcza całej grupie, trzymając w ręce jakiś banknot, że te skały to symbol Wietnamu. Szukam po kieszeni – no faktycznie są. Takie same Walczące Kurczaki mam w kieszeni, a po drugiej stornie nominału poczciwy Ho Chi Minh.
Gdy zbliżamy się do wyspy, podchodzi do nas przewodnik i oznajmia, że powoli dopływamy do wyspy. Pyta też, czy chcemy, aby załatwił nam transport z północnej przystani do miasta. Pytamy za ile. Odpowiada, że za 50 tys. dongów. Mówię, że cena to 15 tys. (1$=18 tys.) i tyle możemy zapłacić. Uśmiecha się i odchodzi. Czuję, że chyba robię błąd, ale z drugiej strony to trzy razy więcej niż stawka, o której mówili nam w Halong City. Pytaliśmy 4 osoby i wszystkie podawały tę samą cenę, więc uznaliśmy, że wszyscy mówili prawdę.Dopływamy do przystani, wysiadamy i widząc już z daleka tylko jeden minibus idziemy pośpiesznie przed pakietowcami, aby zając sobie miejsca. Chcę wejść do środka, ale kierowca pyta czy jestem z grupą. Odpowiadam, że nie. Bilet 200 tys. dongów! CO?? Miało być 15 tysięcy! Zaczynam śmiać się głośno. Jest niewzruszony. Przyjmujemy strategię na przeczekanie, bo przecież w Azji każda ilość osób wejdzie do minibusa, więc nie ma strachu, że się nie zmieścimy.
Kiedy wszyscy uczestnicy wycieczki załadowali się do busa, pytam o cenę jeszcze raz – pada odpowiedź: 150 tys. Już lepiej myślę, wciąż to jednak 1000% ceny podstawowej. Nie zapłacę im tyle, nie ma mowy. Bus rusza. Innego nie ma. Jesteśmy 25 km od miasta. Po drodze żadnych domostw (tak przynajmniej myśleliśmy) tylko my, góry i dzicz. Wjeżdżając na drogę bus jeszcze zatrzymuje się, a pomagier kierowcy krzyczy 100 tys. Odpowiadam: 25 tys. Pluje mi pod nogi i odjeżdżają.
Zostaliśmy sami.
Patrzymy na siebie i nie wierzymy w to, co się stało. Robimy bilans zysków i strat – mamy namiot, jakieś jedzenie, śpiwory, karimaty, ciepłe ciuchy. Nie zginiemy przecież, może być zabawnie. Z drugiej strony i tak jakoś do miasta musimy się dostać. Zapada decyzja – ile ujdziemy, tyle ujdziemy, rozbijemy namiot, przekimamy i rano dojedziemy do miasta. Tutaj jednak dochodzi nowy gracz: mototaksiarze, którzy proponują, że za 100 tys. od osoby zawiozą nas do miasta. Odpędzamy ich kategorycznie, ale wcale nie reagują. Jestem maksymalnie nabuzowany i z trudem się powstrzymuję, gdy któryś z nich po raz trzeci zajeżdża mi drogę. Plączą się tak między nami przez kilometr. Szlak mnie trafia i jeszcze bardziej podskakuje mi poziom adrenaliny. Co akurat jest niezłe, bo nie czuję zupełnie ciężkiego plecaka.
Dochodzimy w końcu do jakiejś wioski, która wyrasta nam przed oczyma – myśleliśmy, że nic nie ma po drodze aż do miasta Catba. Jest więc nadzieja. Zaczepiam jednego gościa jadącego motorem i pytam, czy mi wynajmie motorek na jeden dzień. Daję mu swój paszport i 100 tys. dongów. Chce upiec dwie pieczenie na jednym ogniu – dojechać do miasta i tak jak planowaliśmy, wynająć skuter, żeby pojeździć po wyspie. Banknot widać robi na nim wrażenie, zaczyna dyskutować z żoną i kiwa głową, że ok. Sukces, aleeee!! Nagle przyjeżdża jakiś mototaksiarz i coś mówi do niego po wietnamsku. Ten oddaje mi paszport i banknot z powrotem. Szlak mnie trafia i jakbym mógł, to wzrokiem ukręciłbym głowę temu mototaksiarzowi. Odchodzimy może 100 metrów, ten podjeżdża tym swoim pierdzącym skuterem i z uśmiechem na twarzy pyta: „Motorbike?” %!#!! Wychodzę z siebie i zaczynam się na niego drzeć po polsku… prawie że łaciną. Hmm… tak jakby zrozumiał – odjeżdża bez słowa. My ruszamy przed siebie… w ciemność…
Robi się coraz bardziej głośno, słychać jakieś piski, chrobotanie, skrzeczenie, ćwierkanie – dżungla się budzi. Chwilę potem zza chmur wychodzi księżyc i swoim blaskiem oświetla nam drogę… Dokładnie widzimy kontury otaczających nas gór wapiennych. Jest pięknie, magicznie. Piąty kilometr. Szósty kilometr. Siódmy kilometr. Dochodzimy do jakichś zabudowań. Zaczynają ujadać psy. Szybko przemykamy, a chwilę potem słyszymy dźwięk motoru. Podjeżdża młody chłopak i całkiem niezłym angielskim pyta standardowo: „Skąd jesteście, dokąd idziecie? Chciałbym wam jakoś pomóc!” Patrzymy na siebie ze zdziwieniem, ale kontrolnie wypowiadamy magiczne zdanie: „Ale my nie mamy pieniędzy”. Wzdycha i odjeżdża pośpiesznie… a my ruszamy w swoją stronę w spokoju. Bez komentarza.
Ósmy kilometr, dziewiąty kilometr. Nagle Alicja zatrzymuje się i nieruchomo wpatruje się w jedno miejsce. O co chodzi? Podchodzę do niej i widzę „to”. Takie rzeczy ogląda się zwykle w filmach… Setki świetlików krążą nad drogą i naszymi głowami. Chyba cała świetlikowa populacja wyspy postanowiła towarzyszyć nam w tej wędrówce. Idziemy dalej, wzdłuż tej świetlikowej alei. Zaczynają nas boleć plecy, szukamy jakiegoś miejsca na rozbicie namiotu, ale nic ciekawego nie widzimy. Robimy mały przystanek, jemy jakieś ciastka, pijemy wodę. Rozglądam się za potokiem, żeby nabrać wody i uzdatnić ją na później. Niczego jednak nie udaje się znaleźć. Idziemy dalej.
Dochodzimy do 13 kilometra i padamy ze zmęczenia. To chyba granice wytrzymałości. Ciężko będzie nam dojść dziś z naszymi plecakami. Do miasta zostało jeszcze 12 km. Zastanawiamy się nad rozbiciem namiotu i zaczynamy szukać jakiegoś miejsca. Nagle w oddali słyszymy dźwięk silnika, a chwilę później widzimy zbliżające się światła. Jedzie samochód. Zatrzymuje się przy nas. Na zaproszenie do środka odpowiadamy jak zawsze, że nie mamy pieniędzy. Kierowca na to: „OK, OK. Nic nie szkodzi. Widziałem was na przystani przy busie. Pomyślałem więc, że jak wracając spotkam was po drodze, to was zabiorę. Twardo negocjowaliście cenę, ale tutaj nie jest łatwo. Wsiadajcie!” Rozdziawiliśmy usta i popatrzyliśmy na siebie. Takie ludzkie odruchy tutaj jeszcze się zdarzają? Wsiadamy. Dojeżdżamy, znajdujemy nocleg i padamy na twarz. Dumni z naszej decyzji na przystani, uparci jak dwa barany docieramy do celu. Polak, cholera jasna, potrafi.
Przed nami jeszcze dwa dni na Catbie, jak się okazało, mocnych wrażeń nie brakowało…
Trafiamy do bardzo miłej Wietnamki, która oferuje pokoje 2-osobowe za 6$. Cena bardzo nam się podoba, a widać, że dziewczyna wraz z rodziną zaczyna dopiero biznes, więc czemu jej nie pomóc. W końcu i nam ktoś wczoraj podał dłoń. Jemy u niej śniadanie, wynajmujemy motorek, choć jak się okazuje ten jest podnajęty u jej sąsiada. Jedziemy na wycieczkę po Catbie.
Docieramy do jaskini, która podczas wojny była wykorzystywana jako szpital. Ma trzy poziomy i do tej pory wszystkie trzy są dostępne dla zwiedzających, ale…kupując bilet słyszymy, że cena za niego jest wyższa niż {joomplu:2039}dowiedzieliśmy się w mieście. Okazało się, że trzeba dopłacić za otwarcie jaskini i zapalenie światła. Kategorycznie odmawiamy i idziemy do jaskini sami. Po chwili wchodzimy na górę po drabinie i docieramy do stalowych drzwi, które są zamknięte. Aha, to kupiliśmy bilety, a do jaskini nie wejdziemy. Ale z nas sknery. Kilka chwil później jednak dociera na górę i pan biletowy. Z grymasem otwiera drzwi i zapala światło. Chodzimy po długich, pustych korytarzach zupełnie sami i jesteśmy oszołomieni ogromem tej jaskini. Znajdujemy drugi poziom z basenem, ale za diabły piekielne nie możemy znaleźć sali kinowej. Miała być duża, więc jak można ją przeoczyć. Nagle natrafiamy na ciemny zaułek, a tam schody. Bingo… jednak w środku jest zupełnie ciemno. Z plecaka wyciągamy czołówki i rozświetlamy sobie schody. Docieramy na górę i widzimy, że jest zamontowane oświetlenie. Aha, czyli nie dość, że biletowy to cwaniak, to jeszcze nam nie zapalił nam światła w najciekawszej części obiektu. Świecimy więc sobie sami i oglądamy salę kinową, wyżłobioną w skale. Wyobrażamy sobie, jak dziesiątki rannych żołnierzy oglądały tu filmy podczas wojny (prawdopodobnie jakąś propagandę).
Nagle słyszymy dziwny trzask i widzimy, że gasną światła na dole. No pięknie! To teraz jeszcze trzeba, żeby biletowy nas tu zamknął, to zginiemy jak nic. Pośpiesznie idziemy na dół i spostrzegamy snop światła od strony wejścia. Drzwi jednak nie zamknięte – pewnie chciał nas po prostu popędzić trochę, bo spieszy mu się żeby dokończyć grę w szachy, którą mu przerwaliśmy przyjeżdżając tu. Heh… dobra. Nie ma co już przeciągać struny. Na koniec robię biletowemu jeszcze zdjęcia, ten próbuje się zasłonić. Aha, czyli zdaje sobie sprawę, że mogę na niego donieść w mieście. Dobrze, niech się nie czuje taki pewien.
Wsiadamy na motorki i jedziemy do przystani, żeby przyjrzeć się mangrowcom, które wczoraj mijaliśmy. Docieramy też do miejsca, gdzie poprzedniego feralnego wieczoru wysadził nas statek – robimy sobie pamiątkowe zdjęcie i jedziemy dalej. Najciekawszą atrakcją tej wyspy, przynajmniej w mojej opinii, okazała się hodowla krewetek.
Hodowle tworzą niezliczone ilości czworokątnych, przylegających do siebie stawów. Widzimy ludzi, którzy kilkaset metrów od brzegu brodzą po pas w wodzie i poprawiają sieci, kobietę na łódeczce, która wyławia krewetki, a wokół drewniane chatki. Są i lokalne knajpki, gdzie można skonsumować potrawy ze świeżo wyłowionych krewetek. My nie jesteśmy jednak fanami tego typu przysmaków. Powoli zachodzi słońce, więc szykujemy się do drogi powrotnej.
Docieramy do miasta, zostawiamy motorek u właściciela, ale mówimy, że przyjdziemy jeszcze jutro rano, bo pożyczyliśmy go na 24 godziny. Zamawiamy kolację u naszej sympatycznej właścicielki i do spania. Rano pakujemy plecaki i bierzemy motor. Chcemy jeszcze pojechać nad jezioro, które jest w głębi wyspy, jednak wcześniej zdecydowaliśmy podjechać na plażę, co by zanurzyć nogi w morzu. Gdy docieramy do plaży, Alicja zwraca mi uwagę, że bak jest pusty. Wczoraj, gdy zostawialiśmy motor, bak był pełen do połowy. Ktoś spuścił benzynę – właściciel? Kto inny miał dostęp do motoru?
Zupełnie mija nam chęć zobaczenia jeziora i wracamy do hotelu. Oddajemy motor naszej kobietce i dodaję spokojnie, ale stanowczo, aby się dopytała właściciela dlaczego spuścił benzynę? I czy myślał o tym, że jak pojedziemy gdzieś dalej i nam jej braknie to po prostu utkniemy. (Catba jest słabo zaludniona, a tam gdzie planowaliśmy jechać, nikt nie mieszka. Może o to właśnie mu chodziło? Chciał, żebyśmy się spóźnili z oddaniem motoru na odpowiednią godzinę. Może próbowałby wyciągnąć od nas dodatkową kasę?).Ona oburzona tym zajściem szybko idzie wyjaśnić sytuację. Słychać burzliwą dyskusję, a po powrocie kobieta mówi, że właściciel zaprzecza, że to on spuścił benzynę. Ja na to, że wczoraj była, a dziś jej nie ma, wiec ktoś to zrobił. Kto, tego nie wiem, ale domyślić się łatwo. Motor stał tam, gdzie stał, a klucz zapasowy do motorka na pewno ma właściciel. Odpuszczam temat, bo już mi się nie chce użerać. Regulując rachunek widzę jednak, że za wynajęcie motorka kobieta wpisuje 30 tys. mniej. Jest to mniej więcej równowartość za pół baku benzyny. Zachowuje się fair i faktycznie ona była bardzo uczciwa i miła. To mogę szczerze przyznać.
Po południu wsiadamy do lokalnego busa, który zabiera nas na prom. Przesiadamy się jeszcze dwa razy m.in. w Hai Phongu i jedziemy do Hanoi. Już mi się odechciewa tego północnego Wietnamu. Po prostu mam dość…
PS: Dziś mogę zadać sobie pytanie, czy tak niskobudżetowe podróżowanie po tak niewdzięcznych terenach jak choćby północny Wietnam ma w ogóle sens? Nie lepiej dopłacić 20$ więcej i dołączyć do grupy turystów i w przyjemności zwiedzić Zatokę Halong Bay? Sami nad tym długo się zastanawialiśmy. Z jednej strony wydajemy mniej pieniędzy, sprawdzamy się w trudnych warunkach, ryzykujemy. To za sobą niesie nieprzewidywalne zdarzenia, przygody. Jednak z drugiej strony docieramy też do dna ludzkich zachowań, instynktów. W ten sposób podróżujemy po całej Azji i Wietnam jest pierwszym krajem, w którym niskobudżetowe podróżowanie = nie do końca miłe wspomnienia. Nigdzie nam się to jeszcze nie przytrafiło.
Nie chcę jednak tutaj generalizować. Nie cały Wietnam jest taki niewdzięczny. Południe jest dużo bardziej przyjemne, a regiony górskie, gdzie turystów dociera mało są bardzo, bardzo sympatyczne. Mamy o nich, jak i o Wietnamczykach tam mieszkających, bardzo dobre zdanie. Na północ Wietnamu jednak nie wrócę, a na pewno nie za własne pieniądze.
Rety, jesteśmy właśnie w Hanoi i planujemy Ha Long Bay, ale po tym poście się odechciewa… Zresztą nie tylko wy macie takie odczucia. Z jednej strony chcielibyśmy na własną rękę (po wycieczce po Mekongu na południu mamy dosyć zorganizowanych wycieczek), a z drugiej strony nie mamy zbyt wiele czasu i pewnie budżetowo wyjdzie podobnie.
Wlasnie siedze w Hanoi i jutro wybieram sie do Halong Bay, ale z dojazdem wykupionym w lokalnym biurze podrozy (cale 5$). Najpewniej porwe sie tylko na kajak zas wycieczkowce zupelnie omine. Widzialam sprzeczne opinie dotyczace Cat Ba- warto, czy raczej zostac w Halong City?
PS. Bardzo przyjemny sposob pisania, usmiech z twarzy mi nie znika :-))
Mimo wszystko Cat Ba jest godna polecenia. Wynajmij sobie tylko skuterek i jeździj sama po prostu :)
Powodzenia i dziękuję :)
Hahaha jabym widziała mnie i męża podróżujących po Chinach :)
Ufff, czyli nie tylko my! To dobrze! Dzięki za wsparcie :)))
My właśnie jesteśmy drugi miesiąc w Wietnamie, już tylko Sapa i Halong Bay nam została. Nie możemy się doczekać wylotu, bo takiego zdzierstwa i naciągania to jeszcze nie spotkaliśmy :) Całe szczęście nie jesteśmy jedyni w swojej opinii :) Pozdrawiam.
Heh… widzę, że nic się tam nie zmieniło od lat! Szczerze współczuję!
Od samego czytania mi się podniosło ciśnienie, a co dopiero za miesiąc na miejscu:) Chyba lepiej dopłącić te 5$ machnąć ręką i pojechać busem.Też mam w planie dojechać do Halong City i tam się rozeznać. Czyli są normalnie bilety na Cat ba?:) Na wyspie planowałem 2 noclegi, żeby trochę odpocząć na plaży(są?) i wynająć skuter
Oczywiście, że są tylko nikt tego nie mówi głośno w okolicy, bo chcą abyś cały pakiet wykupiła :)
Cat Ba jest ładna i warto tam zostać dłuższą chwilę!
Jestesmy Teraz w Cat Ba, czytamy bloga i mega się śmiejemy. Dlaczego? Bo nam przydarzyło się prawie to samo. Wysiadamy z promu i pytamy o której przybędzie local bus. Pani odpowiada: no bus, taxi. Taksówkarz wola 200 000 za osobę. Śmiech na sali. Autobus kosztuje 25 000 za osobę. Mijamy jego i 10 innych taksówkarzy w poszukiwaniu autobusu. Taksówkarze podążają za nami wytrwale. Widac wygladamy jak dwa chodzace dolary. W końcu znajdujemy autobus który czeka na wycieczkę. Ugadujemy się z kierowcą że zapłacimy mu 25 000 za osobę jeśli nas ze sobą zabierze. Zgadza się na szczęście. Potem kłótnia taksówkarzy z owym kierowcą po wietnamsku. Dzięki Bogu nie wygania nas z autobusu. Docieramy do miasta.
Gdyby nie bus, poszlibysmy piechota. Nie dla tego że nie mieliśmy 400 000 ale dla zasady aby nie dawać utargu owym taksówkarzom. Ich zachowanie zniechęca do Wietnamu.
Potem wycieczka do jaskini hospital cave. Wypada nam z kieszeni 150 euro z naszej winy. Zauważamy to i wracamy szybko do miejsca gdzie zakupiliśmy bilety z nadzieją że pieniądze nadal leżą na ziemi. Na nasze nieszczęście pieniądze mają już nowego właściciela, który twierdzi że turyści którzy kupili po nas bilety, przywlaszczyli sobie pieniądze. Shi*t happens. Nasza wina. Tylko trochę drogi ten shi*t… :(
Współczuję Milena bardzo, ale to niestety pokazuje taksówkarzy wietnamskich jacy są chamscy. Widzę, że się tam wiele nie zmieniło przez te lata.
Witam,
Nasz pomysł to po zwiedzaniu Hoi An lot z Da Nang do HaiPong, dalej chcielibyśmy dostać się na Cat Bay, tam nocleg i zobaczenie wyspy i na następny dzień wycieczka po zatoce, Jeszce jeden nocleg (Ha Long?) i powrót do Hanoi (lot powrotny). Sprowadza się do tego, że wiele etapów musimy zorganizować indywidualnie:
– Dojazd lotnisko HaiPong do CatBa
– Noclegi Cat Ba i Ha Long (to akurat proste = booking.com)
– Wycieczki po Cat Ba
– Wycieczki po Ha Long.
– Dojazd do Hanoi (Lotnisko)
Czy ktoś przerabiał już podobną trasę i ma parę uwag (z Hanoi byłoby prościej o zorganizowaną wycieczkę, ale nam bardziej chodzi o oszczędność czasu dlatego lot z Da Nang do HaiPong)?
Pozdrowienia.