Zdecydowanie ostatnie dwa tygodnie dały mi mocno w kość. Zawrotne tempo wszystkiego, urzędowe starcia, goniące już terminy i prace do wykonania na wczoraj. Na każdym kroku dopadają mnie formuły, formularze, regulaminy i standardy do spełnienia. Zwariowałabym już chyba, gdyby nie te wszystkie wspomnienia, które dopadają w najmniej oczekiwanych momentach.
Snuję się po supermarkecie z czerwonym koszykiem w ręku. Grzecznie realizuję listę zakupów, którą zleciała mi mama. Wkładam do koszyka kolejne produkty. Mnogość wyboru, ciągle mnie zaskakuje. Wszystko jest takie, śmakie i owakie, z 0% tłuszczu, albo w wersji XXXL.
Mijam kolejne półki zawalone towarem. Zatrzymuję się przy suszonych owocach, które tak lubię. To świetna przegryzka na rower. Nie ma nic bardziej pokrzepiającego, niż słodszy od miodu irański daktyl, wielkie, fioletowe rodzynki z Uzbekistanu, albo pachnące słońcem tadżyckie morele. A tu, w sklepie figa… Suszona figa.
Figi uwielbiam, ale świeże. Takie jak w Armenii… Ech… Armenia! Pamiętam, że kiedy tylko przekroczyliśmy granicę, zostaliśmy obdarowani całą paczką klejących się od soku fig. Andrzej nie przepada za nimi, ale nie powiem, żeby z tego powodu było mi przykro. Wręcz przeciwnie, z chęcią i ze smakiem zjem nawet kilo fig.
Jeszcze kilka razy próbowałam kupić figi u przydrożnych sprzedawców, ale to nie było możliwe. Za każdym razem dostawałam je w prezencie.
W Armenii trochę przypadkiem, a trochę świadomie trafiliśmy do Doliny Debet. Miejsce zielone, żyzne, wszędzie drzewka owocowe, nie tylko figowce. Sezon był akurat też na jeżyny, które stały się głównym powodem znacznego spadku naszego bilansu przejechanych kilometrów w ciągu dnia. Jak się zatrzymywaliśmy, żeby tylko skubnąć z krzaczka kilka owoców, kończyło się to godzinną pauzą i umorusanymi na fiołkowo palcami.
Dolina Debed kojarzy mi się teraz nie tylko z obfitością owoców, ale przede wszystkim ze starymi kościołami armeńskimi, poukrywanym gdzieś na szczytach wzgórz. Dotarcie do każdego z kościołów było dla nas pewnego rodzaju wyzwaniem, bo za każdym razem musieliśmy pedałować po krętych, często dość stromych drogach. Dotarcie do celu zawsze było nagradzane widokami ze szczytu wzgórza na okolicę i samymi świątyniami.
Akurat była niedziela, gdy dotarliśmy do monasteru Akhtala i była msza. Uczestniczyło w niej sześć osób. Zawodzący głos kapłana niósł się echem po kamiennym wnętrzu. Dym z kadzidła demaskował wdzierające się przez małe okienka snopy światła. Atmosfera tajemnicy aż kręciła w nosie. W takim miejscu czuje się dziwne brzemię historii. Wiele się tu działo na przestrzeni wieków.
Odwiedziliśmy jeszcze kilka takich monasterów. Wśród nich, były też te wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO i w związku z tym, figurują również na liście obowiązkowej każdej wycieczki autokarowej. U wejścia do najbardziej popularnych wśród turystów świątyń, rzędem stały stragany z pamiątkami. Nikt nas jednak przesadnie nie nagabywał i nie zachęcał nachalnie do niepotrzebnych zakupów. Przeciwnie. Częstowali zmachanych rowerzystów czym? Figami!
Te ormiańskie figi! Zawsze takie pełne soku i słońca. A tu, w sklepie tylko suszone. Też dobre. Trzymam je w ręku i zastanawiam się: kupić, nie kupić? Eeee co mi po nich. Figowy, soczysty smak Armenii został prawie 3 tysiące kilometrów stąd. W Polsce mam jedynie suchą tego namiastkę. Oby powrót do polskiej rzeczywistości nie okazał się tak samo suchy…