Parzy mnie wszystko – kierownica, lewarek do zmiany biegów, pedały hamulca i sprzęgła. Przez otwarte okna samochodu wpada powietrze – też gorące. Fotel to jedna wielka mokra plama, a woda którą gaszę pragnienie też jest więcej niż letnia. Zapraszamy do outbacku w środku australijskiego lata! Enjoy it:)
Po około 10 dniach spędzonych w Adelajdzie i promieniu stu kilometrów od niej, nie możemy już tutaj dłużej wytrzymać. Musimy ruszyć gdzieś dalej – olewamy to, że powinniśmy być do dyspozycji urzędników z biura imigracyjnego (gdyby zechcieli od nas dodatkowe dokumenty lub gdyby zebrało im się na osobisty wywiad środowiskowy na temat: dlaczego chcemy zostać w Australii na następne pół roku) i ruszamy na północ.
Na tapetę idzie outback. Wybór nie jest trudny – Flinders Ranges i Pustynia Strzeleckiego. Taki jest przynajmniej plan. Flinders Ranges, bo to góry i stosunkowo blisko Adelajdy. Pustynia Strzeleckiego, bo to pustynia, która jest najbliżej Flinders no i nazwa taka polska. Dobre wytłumaczenie? ;)
Droga do Flinders zajmuje nam dwa dni – jedziemy wolno, zatrzymujemy się w klimatycznych, urokliwych miejscowościach po drodze, zjeżdżamy na małe off-road’owe pętle, które są urozmaicone ślicznymi punktami widokowymi i wszystko byłoby piękne gdyby nie fakt, że jest jakby coraz goręcej. Prognozy przewidywały 32-35 stopni, ale wszyscy wiemy jak jest z prognozami – w Australii tak samo jak w Polsce ;) Nie zawsze się sprawdzają.
Pierwszego dnia trafia nam się coś ekstra – prawdziwe rodeo. Przenosimy się na kilka godzin w rejony wild wild west i z opuszczoną do połowy szczęką chłoniemy wszystko, co dzieje się dookoła . Myśleliśmy, że takie rzeczy to tylko w USA, a tu proszę, w Australii też się można załapać. Zjawisku rodeo poświęcimy jednak osobny artykuł, bo jest ono tego warte.
Trzecią noc od wyjazdu z Adelajdy spędzamy tuż przed granicą Flinders Ranges NP – zjeżdżamy z drogi głównej i jadąc szutrową drogą na zachód wjeżdżamy na piękny punkt widokowy. Ikona parku narodowego – Wilpena Pound jest na wyciągnięcie ręki. Ściany skalne odbijają się w promieniach zachodzącego słońca i do tego ta australijska pustka dokoła. Tutaj chcemy zostać na noc. Raczymy się widokiem pięknych skał aż do końca i choć w praktyce nie jest to oficjalne miejsce do biwakowania, nie ma też zakazu, że robić tego nie wolno.
Następny dzień poświęcamy na sam Park Narodowy. Trekking po górach, który był w planach nie wchodzi w grę – jest po prostu nieznośnie gorąco. Gdy wychodzimy na otwarte słońce dosłownie wszędzie nas parzy, ale nie poddajemy się. Niecodziennie jest się w tak pięknym miejscu i niecodziennie można podglądać Wielkie Ptaki, które przyglądają sięz zaciekawieniem naszemu samochodowi pozostawionemu samotnie na parkingu. Zdecydowaliśmy, że będziemy chować się w cieniu i z oddali obserwować zwierzynę żyjącą w parku – na pierwszy „odstrzał” poszły właśnie emu, które są chyba największymi ptakami nielotami i do tego tak szybko biegającymi stworzeniami. Bardzo nas to zaskoczyło!
Jak już emu się dowiedziały, że ludzie są gdzieś w pobliżu to szybko nawiały, a my pojechaliśmy dalej jakąś drogą, która nie była do końca drogą, tylko raczej wyschniętą rzeką. Nieważne, dobrze się jechało, tylko niestety nasz 26-letnik 4Runner trochę zaczął się grzać. Zaczęło nas to martwić, bo w pobliżu żywej duszy nie ma, poza emu i lepiej byłoby tutaj nie utknąć. Chwilę więc daliśmy mu odpocząć, a sami schowaliśmy się w cieniu drzew i późnym popołudniem podjechaliśmy w miejsce, gdzie podobno żyją kangury.
Kangury w Australii – też mi coś ekscytującego ktoś by pomyślał. Panoszą się wszędzie, wywijają fikołki tuż przed przejeżdżającymi samochodami, a w sklepie można sobie kupić stek z kangura. No tak, wszystko się zgadza, ale kangur kangurowi nierówny. Dowiedzieliśmy się tego dopiero w Australii – te duże kangury, takie masywne to faktycznie chleb powszedni. Rzadziej widzi się tzw. walabi, czyli mniejsze i bardziej płochliwe. Jeszcze rzadziej widzi się kangury żółtonogie, na które właśnie w Flinders Ranges można natrafić.
Czekamy godzinę, dwie, dwie i pół i nic. W końcu udaje nam się wypatrzyć jednego, ale zwykłego kangura. Żółtostopych brak! Pakujemy więc nasze szanowne tyłki do samochodu i udajemy się w stronę bramy wyjazdowej z parku. Trudno się mówi, może innym razem. Droga prowadzi w dól, wyłączam silnik i jedziemy na luzie, po cichu (nazwijmy to po cichu ;) ) – a nóż coś się trafi! No i to jest strzał w dziesiątkę! Za zakrętem wyłania się kangur żółtonogi, który siedzi na kamieniu i gapi się na nas. Przystajemy, a ten strzyże tylko uszami i… nagle zwiał! Nawet nie udało nam się ruszyć ręki w stronę aparatu. Jedziemy dalej, to jest dobra metoda! Musi być ich tutaj więcej!
Jedziemy następne 300 metrów i nagle Alicja chwyta mnie za rękę. Dostrzegła ruszające się krzaki po prawej stronie i faktycznie siedzi tam „żółty kangur”, ale słabo go widać. Wyciągam jednak aparat, bo moze jednak wyskoczy. Czaję się na niego. Staram się zachowywać jak najciszej i nagle ręka Alicji przekręca mi głowę w stronę jej okna. Patrzę i oczom nie wierzę – 3 metry od nas, tuż nad strumyczkiem siedzi sobie piękny kangur żółtonogi. Siedzi i patrzy na nas. Zamarliśmy w bezruchu. Trzymam mocno nogę na hamulcu, bo jak zaciągnę ręczny to zgrzytnie. Kangur siedzi dalej i patrzy na nas, a my na niego. Nagle przestajemy być dla niego atrakcyjnym obiektem i zaczyna pić wodę – wyciągamy aparaty i robimy zdjęcia, ale kliknięcie migawki aparatu sprawia, że kangur podnosi głowę i myśli sobie pewnie to samo, co myślał sobie koala ;-)
Żeby nie robić hałasu nagrywamy więc filmik, który możecie oglądnąć poniżej:
Całkowicie usatysfakcjonowani zmierzamy już po ciemku na kemping, żeby trochę obmyć się z hektolitrów potu, ton kurzu oraz innej maści brudów, które dziś nas bardzo polubiły. Czy my już Wam wspominaliśmy, że Australia ma chyba najlepiej zorganizowaną infrastrukturę kempingową na świecie? Mówię chyba, bo we wszystkich krajach świata nie byliśmy, ale ciężko nam uwierzyć w to, że gdzieś może być lepiej. Co prawda ten kemping nie ma (o zgrozo!) prysznica, ale nasze wiaderko do zmywania naczyń zdaje świetnie egzamin – dwa zimne kubły wody na głowę bardzo poprawiają nam nastrój. Ten, poprawia się jeszcze bardziej po tym, jak Alicja przyrządziła pyszną strawę wieczorną. Ach mówię Wam! :)
Dzień następny to hmm… generalnie rzecz mówiąc najgorsza masakra temperaturowa, jaką mieliśmy przyjemność doświadczyć w Australii. Kierując się w stronę Pustyni Strzeleckiego zatrzymujemy się w miejscowości Leight Creek, aby zatankować diesla. Jak to bywa w Australii, a szczególnie w outbacku, kiedy się widzi kogoś przejezdnego to trzeba z nim pogadać. Ucinam sobie więc miłą rozmowę z panią na stacji, rzucając na koniec: „A nie wie Pani ile ma być dzisiaj stopni?” I tu się zaczęło,. „No dziś to tylko 45 st. C, ale jutro już ma być 48! Dokąd jedziecie? Tutaj szybko trzeba było zrewidować nasze plany, więc rzucam kontrolnie: „a ile było wczoraj?”. „Eee, wczoraj to było 39, jeszcze znośnie!” – z uśmiechem na twarzy dodaje moje rozmówczyni.
Wracam do samochodu i powtarzam Alicji, co usłyszałem. „Andrzej, na pewno źle zrozumiałeś. Wiesz jak oni tutaj niewyraźnie mówią po angielsku(hahaha!). Ona na pewno miała na myśli, że jutro będzie 38 st.” – uspokaja mnie Alicja. Szansa, że źle zrozumiałem mała nie jest, ale niedomagania naszego samochodu w pewien sposób byłyby wytłumaczone. Zobaczymy co będzie i zdecydujemy w drodze, zawsze można zawrócić.
Po drodze mijamyzmy kilka mniejszych i większych podjazdów i cóż, zrobiło się faktycznie mało ciekawie. Kreska temperatury silnika niestety zaczyna zmierzać w stronę strefy czerwonej, a przegrzanie samochodu w środku australijskiego pustkowia bez szansy na cień po drodze wcale mi się nie uśmiecha. Teraz już jestem pewien, że dojechanie na Pustynie Strzeleckiego jest raczej mało realne i że musimy zmienić nasze plany. Na pustynie musimy poczekać do australijskiej zimy, tylko czy biuro imigracyjne przedłuży nam na tyle wizę? Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, dziś już wiemy, że przekonaliśmy urzędników (dobrym marketingiem opisując pięknie ich kraj na blogu) i pozwolili nam zostać w Australii na kolejne sześć miesięcy. Noo… to widzimy się za czas jakiś z Pustynią Strzeleckiego i może ze słynną Pustynią Simpsona (najbardziej suchym regionem Australii)! We will see!
Gdzieś trzeba jednak jechać, skoro na pustynię się nie da. Patrzymy na mapę i spotrzegamy góry, a w nich małą wioskę o nazwie Arkaroola. Jak góry to pewnie chłodniej – tam pojedziemy. Autko idzie gładko, jest ciut chłodniej, bo droga prosta, bez zakrętów, więc można jechać szybciej chłodząc silnik strumieniami powietrza wpadającymi pod maskę. Dojeżdżamy do wioski i okazuje się, że nie ma za bardzo gdzie się przespać i jedyne miejsce to kemping, ale płatny: 25 AUD za miejsce „z prądem” lub 15 AUD za „bez prądu”. Patrzymy na siebie dość wymownie i chyba tę mowę ciała zrozumiała recepcjonistka dodając szybko: „Jeśli się zdecydujecie, to tuż za recepcją jest zacieniony basen z chłodną wodą. Możecie z niego korzystać do woli” . Niecałe 10 minut później zanurzamy się po uszy chłodząc rozgrzane ciała w wodach kempingowego basenu. Dobiegałwłaśnie końca trzeci miesiąc naszego pobytu w Australii, a to jest trzeci nocleg, za który płacimy w tym kraju. Chyba niezły wynik, a że zmęczeni jesteśmy mocno temperaturą fundujemy sobie tzw. „special treat” tym bardziej, że wychodząc z recepcji uwagę naszą przykuł jeszcze napis forecast (prognoza pogody) , która mówi: jutro 44 st, pojutrze 47, dalej 49 i 53. Ochłodzenie (39 st.!!) dopiero za 5 dni! Puff…
W basenie zastanawiamy się czy przed wyjazdem sprawdzaliśmy prognozę pogody dla Australii czy dla Austrii, bo 15-20 stopni rozbieżności, to dość sporo, nie sądzicie? Ale w Austrii to teraz wypadałaby zima, czy może się coś zmieniło ostatnio?
Noc jest koszmarna – do tej pory po zmroku temperatura zawsze spadała o około 10-15 stopni. Tym razem wiejący wiatr (chyba znad pustyni) wręcz parzy i zaczynają mnie boleć płuca. Śpi się fatalnie – parzy materac, poduszka, samochód po całym dniu jest makabrycznie rozgrzany, więc de facto jesteśmy jak w zakręconym słoiku. Zakręconym, bo najpierw muchy, a potem komary nic sobie z temperatury raczej nie robią i są bezlitosne.
Muchy, no właśnie… Muchy to temat rzeka w Australii. Kraj ten zawładnął naszymi sercami, ale australijskie muchy to najbardziej dokuczliwa zmora, jaka może być – są ich setki TYSIĘCY. Są wszędzie, nawet nad jeziorem solnym! Nawet gdy jedzie się 200, 300 km i nie ma wokół nic – muchy są zawsze, nieodłącznie i nieustannie włażą do oczu, do ucha, do ust. TO JEST PO PROSTU DRAMAT TEGO KRAJU! Jeśli ktoś zna jakiś skuteczny sposób na odpędzanie much, to proszę piszcie! Jeśli czytają nas jacyś Polacy mieszkający w Australii, to apelujemy o pomoc – jak sobie z muchami radzić? Ktoś nam powiedział, że trzeba… hmm… załatwic się 30 metrów dalej, to wtedy tam polecą, ale jakoś nie możemy się przekonać do tego pomysłu. Może ktoś zna lepszy?
Wcześnie rano jemy śniadanie zamknięci w łazience w towarzystwie dwóch pająków, ale lepsze takie towarzystwo niż muchy. Pająki raczej się nie ruszają i choć są pokaźne, to przez to łatwiej je obserwować. Pakujemy się szybko i ruszamy przed siebie. Decydujemy zgodnie, że pustynia nie zając, a my uciekamy nad wybrzeże. Tam przynajmniej bryza będzie chłodna!
Jedzie mi się bardzo przyjemnie, od 6 do około 8 rano jest chłodno (oczywiście stosunkowo chłodno, bo nie więcej niż 35 stopni) i droga jest bardzo dobra. Nie ma dużo gołych skał, ani większych kamieni na drodze, więc 80km/h jest odpowiednią predkością. Napęd na 4 koła na luźnym szutrze daje mi lepszą przyczepność i pomaga pod górkę. Niestety nasz samochód nie ma klimatyzacji i cztery godziny później, gdy znów żar wlewa się każdą możliwą szparą, musimy otworzyć okna. To jednak wiąże się z faktem, że chmury pyłu, które zasysamy za sobą (przez próżnie powietrzną za samochodem) wpada nam do samochodu. Tym razem mamy więc na sobie już nie tylko pot, ale i pył, co w sumie daje cienką warstwę błotka, które w tym upale lubi zastygać. Enjoy the outback during the Australian summer! (Ciesz się outback’iempodczas australijskiego lata) – powtarzam sobie w myślach. „Sam tego chciałem przecież”
Po prawie 200 km offroadu wyjeżdżamy na asfalt. Rozgrzany asfalt. Mam wrażenie, że opony po prostu się lepią do drogi. Mając to na względzie decydujemy się przeczekać czas największego upału w cieniu zamkniętego ze względu na święto narodowe (Dzień Australii) kempingu w parku narodowym Flinders Ranges. Na szczęście łazienki są otwarte, więc doprowadzamy się do stanu względnie przyzwoitego. Nasza kuchenka benzynowa, która zwykle potrzebuje około minutę, aby się w pełni rozgrzać, tym razem rozgrzewa się w nie więcej niż 20 sekund. Naprawdę jest gorąco.
Najedzeni, względnie ostudzeni, tuż przed zmrokiem ruszamy w drogę i mimo faktu, że w ciągu nocy w Australii samochodem lepiej nie jeździć (zwierzyna wychodzi na drogi) decydujemy się właśnie na tę porę ze względu na ciut chłodniejszy asfalt. Po kilku godzinach jazdy zjeżdżamy z drogi i szybko zamieniając naszą terenówkę w king size bed zasypiamy wykończeni. W nocy przykrywam się nawet śpiworem (o dzięki!) Było chłodno!
Dalej już nudno – Port Augusta i droga w stronę Adelajdy. Dołączamy do szlaku backpack’erskiego z zmierzającego z zachodniej i centralnej Australii w stronę stolicy Południowej Australii… Vany, Falcony, samochody z przyczepami kempingowymi… bleee… nuda!