Australijczycy mają dość specyficzne poczucie humoru. Już kilka razy zdarzyło się, że ktoś sobie chciał ze mną pożartować, ale nie złapałem klimatu. Podobnie jest z ksywkami, którymi lokalsi się obdarzają. Wierzcie lub nie, ale nie przystają do formatu. Posłuchajcie…
Osiem miesięcy wcześniej
Płynęliśmy jachtem z Timoru Wschodniego do Australii, gdy Chris (nasz skipper) w ramach wprowadzenia do australijskich zwyczajów, zaczął opowiadać nam o ksywkach. „Działa to tak” – wtajemnicza nas Chris. „W Australii nadajemy ksywki, które są przeciwieństwem tego, jakim ktoś jest. Jak masz bujną czuprynę, to nazwiemy cię „łysy”, a jak jesteś małomówny, to nazywać cię będziemy „gaduła”. Pomyślałem sobie, że to dość zabawne. Chyba spodoba mi się w Australii. Wygląda na to, że ludzie tam żyjący mają spore poczucie humoru i dużo dystansu do siebie.
– Chris, a jaką ksywkę Ty masz? – zapytałem po chwili zastanowienia. Chris wstał na równe nogi, a że mierzy prawie dwa metry, to mocno musiałem zadrzeć głowę, aby utrzymać kontakt wzrokowy.
– Hehe, mnie zwykle nazywają shortie (krótki) i mają rację, nie? Tylko nie myśl sobie, że taką ksywkę to się dostaje od razu. Ludzie muszą Cię zaakceptować w grupie.
W warsztacie samochodowym
Ostatnio dość poważnie utknęliśmy w australijskiej mieścinie, którą spokojnie można nazwać dziurą zabitą dechami. Panuje tutaj iście outback’owy klimat i tacy są też ludzie, typowi Australijczycy mieszkający z dala od dużych miast. Jak zapytasz ich dlaczego tutaj mieszkają to dwie najczęstsze odpowiedzi to: „Mało ludzi, mało policji” albo „Nie lubię ludzi”. Generalnie ciekawe charaktery, których z progu nie pyta się o szczegóły ich życia prywatnego ;)
Fakt, popsuty samochód był początkowo sporym zmartwieniem, ale z czasem dostrzegliśmy zaletę. Nasze oczekiwanie na malutką cześć, która jechała do nas z Perth prawie dwa tygodnie, dało nam niepowtarzalną okazję do wsiąknięcia w tamtejszy klimat. Miejscówkę mieliśmy nie byle jaką: barak z oknem (a raczej jego brakiem) na warsztat. Byliśmy więc w centrum najważniejszych wydarzeń w tej mieścinie – wiedzieliśmy o każdym zepsutym pojeździe w okolicy :)
Gdy wreszcie część dotarła, a nasz samochód wjechał do warsztatu, doktoryzował się nad nim właściciel garażu i dwóch jego kumpli, którzy od czasu do czasu przychodzili w odwiedziny.
Szef dłubie w aucie i rzuca coś spod nosa z typowym akcentem z outbacku, z którym do tej pory mam problem. Nawet nie podniosłem głowy, bo byłem pewien, że to do jednego z kumpli. Jeden się odezwał i pyta zdziwiony o co chodzi. Na co nasz gospodarz mówi: „Nie do Ciebie to było. Do dużego chłopca”.
Gdy usłyszałem słowo-klucz już wiedziałem, że to ja („big fellow”) mam przynieść piwo z lodówki. Dostałem ksywkę i idąc z warsztatu do lodówki uśmiechałem się pod nosem wspominając moment, jak prawie dwumetrowy Chris stanął przede mną i powiedział, że jest „krótki”.
Słowo wyjaśnienia dla nieznajomych.
Kto spotkał się ze mną, wie że moje gabaryty, no cóż… może, jednak nie mówmy o nich. Będąc na jakiejś przełęczy w górach przy silnym wietrze, muszę się mieć poważnie na baczności, żeby mnie nie zwiało :) Australijczycy postanowili mnie trochę dowartościować ;)
dobre :D
„Big fellow” hehe, specyficzni ci Australijczycy, ale i Polacy też lubią dawać ksywki, tyle, że u nas to chyba częściej się odbywa na zasadzie podobieństwa, od nazwiska itp. Tak jest specyfika małych społeczności – każdy ksywkę musi mieć :)
Tak tak – u nas definitywnie na zasadzie podobieństw tudzież skojarzeń – ja tam miałem kilka – co szkoła to inna. Definitywnie jednak to „big fellow” na tej fotce z traktorem jest wyjątkowo dosadne hehe.
Ok, to może ja trochę o tym jak wygląda Amdrew w realu… hmm – taki żarcik polski ;)
Luke
Może Ty już lepiej nic nie mów, jak ja w realu wyglądam… dość tej szydery :P
Wczoraj, po powrocie do Darwin, widziałem się ze wspomnianym skipperem Chrisem i mówię mu, że ksywkę dostałem od chłopaków. A ten do mnie: „Niech zgadnę. To będzie big boy albo big fellow”. Taa… :)
A Alicja jaką ma ksywkę? :)
A Alicja nie ma ksywki, bo to raczej zabawa dla dużych chłopców :)
Taki australijski mizoginizm ;)
Cokolwiek to znaczy, brzmi brzydko i mi się nie podoba :P
Agnieszka, nie, chyba nie mizoginizm. To raczej taka niby zabawa dowartościowująca :)
Stani. Fajna ksywka, bardzo mi się podoba i niech tak zostanie.
Fajna historia Big Fellow ;-) Co do pytań o to, czemu outbackowcy wybrali sobie takie miejsce do życia, to w Alice Springs byłam świadkiem rozmowy turysty z Niemiec z lokalnym taksówkarzem (magiczny człowiek to był swoją drogą): – Czemu przeprowadził się pan akurat tu? – Bo to najwspanialsze miejsce na Ziemi! – A nie nudno trochę? – Nuda to nasz wybór, a nie kwestia okoliczności.
Piękne, prawda?
Piękne, w rzeczy samej… co więcej, świetnie rozumiem, co miał na myśli :)
Weź, nie mogę już… chce do Australii!