Po trzech dniach spędzonych w Dżakarcie zapragnęliśmy uciec gdzieś na wieś. Gdzieś, gdzie zielono, nie ma smogu i zanieczyszczeń. Zastanawialiśmy się długo, czy takie miejsce na Jawie można znaleźć, bo jak wiadomo jest to wyspa w Indonezji, która charakteryzuje się największą gęstością zaludnienia i określa się ją często jednym słowem: chaos!
Obraliśmy kierunek południowy i po około dwóch godzinach jazdy byliśmy w Bogor. Na początku byliśmy lekko rozczarowani, bo pełno samochodów, nawet autobusy wycieczkowe z turystami, ale w końcu wkroczyliśmy na dobrą ścieżkę… wąską, niepozorną, za rzeczką, gdzie samochodów nie było, gdzie była tylko zieleń, relaks i nie było ciszy, bo staliśmy się lokalną atrakcją nie tylko dla dzieci, ale i dla dorosłych, którzy zapraszali nas na kawę z mlekiem, lokalne ciastka, a w godzinach popołudniowych na smażony ryż z jajkiem. Mniam… ale od początku.
Gdy wcześnie rano zwlekliśmy się z łóżek z hostelowego tarasu mieliśmy taki oto widok. Jawa – wyspa wulkanów.
W miasteczku od rana było bardzo pracowicie. O spacerze chodnikiem można było zapomnieć, bo tutaj wszystko naprawa się prawie na ulicy, rzadko kiedy w warsztacie. Tutaj akurat zepsuła się koparka…
A tutaj powstawały gitary.
Gdy złapiesz gumę w skuterze, można bardzo szybko coś zaradzić, bo jest duże prawdopodobieństwo, że w zasięgu wzroku będzie jakiś „warsztat chodnikowy”.
Zeszliśmy pomiędzy małe domki i trafiliśmy na cmentarz, na którym akurat wisiało pranie. Długo nie mogliśmy w to uwierzyć, ale po raz kolejny powiedzieliśmy do siebie – „to inna kultura, szanujmy ją taką jaką jest”.
Gdy doszliśmy do rzeczki, było już zupełnie swojsko. Zero samochodów, zero skuterów, tylko życie w 100% w zgodzie z naturą :)
Po przejściu przez wioskę i skonsumowaniu wszystkiego, czym nas częstowano, oczom naszym ukazały się stawy rybne. My jednak cierpliwości do łowienia ryb nie mamy, więc tylko chwilę tam zabawiliśmy.
Spotkaliśmy kolejną gromadkę dzieci, które towarzyszyły nam przez kolejne 15 minut. Zagadując, pozując do zdjęć, śmiejąc się z siebie nawzajem powoli szliśmy przed siebie, co wcale nie było takie łatwe. Za rogiem czekały kolejne dzieciaki i kolejne i kolejne i tak przez kilka godzin. Wesoło było :)
Lilie wodne podziwialiśmy w parku. Zapragnęliśmy chwilę ciszy i spokoju. My, cisza i zieleń. Z dala od Dżakarty. Uff…
Spacerując parkowymi ścieżkami trafiliśmy na grupę przedszkolaków, która pod czujnym okiem wychowawców kopała piłkę. Ronaldinho by się takiego złożenia do strzału nie powstydził.
Praca, nie praca – chwila na żarty zawsze się znajdzie. Akcja dzieje się w myjni skuterów.
Pod wieczór poszliśmy do sklepu, co by upolować jakieś jajka i mleko na rano. Trzeba było jednak przejść przez część z ciuchami i tekstylną. W oczy rzucił mi się rząd kobiet… spoglądających gdzieś przed siebie. Dokąd? Nie wiemy i pewnie nigdy nam nie powiedzą…