Lot nad dachami Kashanu i wiza chińska

Do miasta o tajemniczej nazwie Kashan dotarliśmy w południe. Było to jedno z tych miast, którymi wypełnialiśmy „dziury w programie” w związku z koniecznością powrotu do Teheranu. Jak się okazało wybór był dobry…


Zaraz po dotarciu do centrum miasta, Michał udał się na poszukiwanie godnego miejsca zakwaterowania. Nie było to trudne, bo taksówkarz wysadził nas praktycznie po drzwiami jednego z hosteli. Po kilkunastu minutach Michał wrócił z twarzą zwycięzcy i oznajmił nam, że hostel jest czyściutki, pachnący a pokoje przytulne, co było przeciwieństwem hostelu w Qom. Problem stanowiła cena, ale dało się trochę ponegocjować i wywalczyć niższa cenę.

Herbatka w bazarowej czajowni
Herbatka w bazarowej czajowni

W nocy jednak okazało się, że ten nasz super-hostel nie jest taki idealny, bo ze wszelkich dziur ściennych i podłogowych zaczęły wychodzić jakieś bliżej nieokreślone ciemnobrązowe robale o długości ok. 1,5 cm. Po położeniu jednego na dłoni i stwierdzeniu, że nie gryzie, uznaliśmy je za nie groźne i poszliśmy spać, ale w razie czego każdy szczelnie się opatulił tym co miał ;) Taka wprawka przed Indiami.

Kashan to miasto, w którym znajdują się tzw. „tradycyjne domy”. Pod tym enigmatycznym określeniem {joomplu:603}można odnaleźć budynki pochodzące z XIX wieku, które były własnością bogatych ludzi. Łaźnie, pałace, domy etc. Powiem szczerze, że na początku zupełnie mi się to nie podobało. Jakieś to wszystko było nienaturalne, puste i martwe. Jednak po wizycie w drugim takim „domu” znalazłem na nie sposób – przestałem je „zwiedzać” a zacząłem wczuwać się w tę atmosferę. Zadziałało! Oczyma wyobraźni zobaczyłem domy pełne ludzi żyjących w tamtych czasach. A najbardziej wyobraźnia uruchomiła się, gdy byliśmy w łaźni ;) Buchające zewsząd kłęby pary wodnej, plusk wody dobywający się z malutkich fontann, winogrona na brzegach basenów… A to wszystko przy filiżance mocnej, gorącej herbaty…

Łaźnia Soltan Amir Ahmad


Mieliśmy szczęście, że tego dnia nie było wielu turystów i tradycyjne domy zwiedzaliśmy zupełnie sami. Można było usiąść spokojnie i pokontemplować trochę.

Kashan poza tymi wspomnianymi zabytkami ma jeszcze jedną atrakcję – niedaleko niego znajduje się centrum  badań nad bronią jądrową, a jadąc kilkadziesiąt kilometrów dalej dojeżdża się do uroczej wioski o nazwie Abyaneh. Co w niej takiego nadzwyczajnego? Wioska położona jest na wysokości 2235m n.p.m. i dzięki temu panuje w niej orzeźwiający chłodek. Jest to wspaniała alternatywa dla Kashanu, w którym właśnie przypieka słońce i panuje czterdziestostopniowy upał! Jednak główną atrakcją Abyaneh są przepiękne czerwone domy, którym jeszcze większego uroku dodają drewniane okienka i małe, czasem misternie rzeźbione balkony. Wioska ma ponad 1500 lat, a jej mieszkańcy, głównie starsi ludzie, żyją tu swoim tempem i zgodnie ze swoimi tradycjami.

Abyaneh - czerwona wieś
Abyaneh – czerwona wieś

Poniżej wioski przepływa rzeczka na brzegach której rośnie mnóstwo drzew. Jest to ulubione miejsce mieszkańców Kashanu, którzy przyjeżdżają tu na popołudniowy piknik, żeby odpocząć od zgiełku miasta i od upału. To tak jak my :)

Drugiego dnia pobytu w Kashanie postanowiliśmy zmierzyć się z tutejszym Bazarem. Dlaczego zmierzyć się? Dlatego, że Bazar ten jest naprawdę spory, a poza tym chcieliśmy zrobić to, co robią wszyscy turyści, czyli wejść na jego dach. Było to już drugie podejście, gdyż wcześniej, gdy Andrzej i Michał się wylegiwali w pokoju, poszłam dowiedzieć się czy wejście na dach jest rzeczywiście możliwe i którędy, a potem z dumą chciałam pokazać zdjęcia chłopakom i oczekiwać westchnień zazdrości. Niestety wybrałam się na Bazar w południe, kiedy jest największa spiekota i wszyscy odpoczywają. Bazar był więc wyludniony, sklepiki pozamykane, a pojedyncze osoby przemykające pustymi, długimi korytarzami niechętnie udzielały informacji samotnie spacerującej kobiecie. Cóż, wróciłam więc „na tarczy” do hostelu.

Po południu wspólnie wybraliśmy się na Bazar. Po kilkunastu minutach krążenia bazarowym labiryntem dotarliśmy do herbaciarni, która wydała nam się na tyle sympatyczna, że postanowiliśmy napić się w niej aromatycznej herbaty. Po drugiej herbatce, właściciel spytał nas czy chcielibyśmy wejść na dach bazaru. Bingo! Chwilę potem krętymi schodkami wspinaliśmy się na upragnione miejsce. Tak jak podejrzewaliśmy, widok był bardzo niecodzienny, trochę kosmiczny – to był nasz lot nad dachami Kashanu.

Panorama Kaszanu z dachu bazaru
Abyaneh – czerwona wieś

Niczym odkrywczym nie jest, że miasto widziane z perspektywy ulicy wygląda zupełnie inaczej niż z lotu {joomplu:609}ptaka… tak było i tym razem. Coś, czego wcześniej nie mogliśmy dokładnie zobaczyć to cylindryczne i półokrągłe dachy perskich budynków. Do tego wieże wiatrowe, które w dawnych czasach były jedyną alternatywą dla upału. Dziś można sobie zainstalować klimatyzację, a wtedy były tylko te wieże… obniżające w sposób naturalny temperaturę wentylowanych pomieszczeń o 10 stopni. (O wieżach wiatrowych jeszcze napiszemy osobny artykuł, bo są fenomenalne i warto im się przyjrzeć bliżej.) Ciekawe natomiast było to, że miasto jest tak zorganizowane, że można chodzić po dachu jednego budynku, z którego bez problemu można przejść na następny i następny. Tak poruszając się po górnej kondygnacji miasta można przejść setki metrów i poznawać je z zupełnie innej perspektywy. Opuszczając dach bazarowej herbaciarni facet, który nam to zaproponował nie omieszkał poprosić o 100 tomanów – dostał 200 :) Warto było!

Kashan to też miasto, z którego po raz trzeci udajemy się do Teheranu. Tylko my, bo Michał pojechał prosto do Esfahanu – jego bój z biurokracją zakończył się wcześniej niepowodzeniem. My ciągle nie będąc pewni czy wizę dostaniemy czy nie, jedziemy do stolicy autobusem. Około godziny 11 jesteśmy na dworcu autobusowym w Teheranie, gdzie się dzielimy. Alicja zostaje z tobołami, a ja po raz kolejny jadę na drugi koniec miasta. Docieram pod ambasadę około 13:30, czyli jeszcze półtorej godziny do odbioru paszportów. Wyciągam więc gazetę, którą tacham ze sobą. Był to Traveler, którego w końcu mam okazję przeczytać prawie całego, ale w pewnym momencie zaczytany orientuję się, że zebrał się nade mną tłumek Irańczyków patrzących ciekawsko w moją gazetę. Szybko się zreflektowałem, że łamię prawo – otóż golizna kobieca w prasie zagranicznej jest dalece niestosowna, a to akurat był artykuł o karnawale w Rio :))))

Przychodzi pora odbioru paszportów. Pojawiają się Austriacy, których pech namaścił najbardziej. Najpierw nie mieli listu ze swojej ambasady, jak już go zdobyli, to okazało się, że muszą za niego zapłacić 50 euro od osoby! W związku z tym, że byli dzień do tyłu, złożyli wniosek o wizę przyśpieszoną, co sprawia, że opłata od paszportu wzrasta z 40 do 80$, więc sumując ich wydatki za dwie wizy było to 100 euro i 160$. Chyba bym sobie strzelił – dla nas 80$ za dwie wizy to już było dużo. Wraz z Austriakiem podchodzimy do kolejki dla obcokrajowców. Byłem pierwszy, więc podałem kwitek – Pani go wzięła. Coś wstukała w komputer i wzięła nasze paszporty z półeczki. Skrzywiła się i stwierdziła, że trzeba wykonać telefon. Pogadała w języku chińskim i odstawiła nasze paszporty na bok pokazując gestem – nie ma. Fala ciepła przelała się przeze mnie z góry na dół. Teraz Austriak podchodzi lekko zdenerwowany. Procedura ta sama – kwitek, komputer, półeczka i tu odmiana… kwitek do podpisania i wydanie paszportu. W tym momencie już jestem pewien, że jesteśmy w głębokiej d…ziurze. Ale dlaczego? Austriak sprawdza paszporty – wizy są. Podchodzę jeszcze raz do okienka i pytam: „Co się stało?”. W odpowiedzi chłodne, urzędnicze, chińskie: „Proszę czekać. Konsul już idzie.

W Kaszanie - w którą stronę?
W Kaszanie – w którą stronę?

Faktycznie po około 5 minutach zjawił się z tym samym uśmiechem na twarzy, kiedy nie przyjął mojego {joomplu:760}wniosku wypełnionego ręcznie zamiast na komputerze… Jego oświadczenie było krótkie: „Chińska Republika Ludowa i Twój kraj mają porozumienie, które nakłada na nas obowiązek wydawania wiz za darmo. W związku z tym, tutaj oto są paszporty i nie potrzebna jest opłata wizowa!” Zdębiałem! Szybka analiza: czyli wizy są, kasa wydana na marne. OK. Ale co z tym kwitkiem? A może mi tak oddacie pieniądze w takim razie. Odpowiedź: „Ambasada Chińskiej Republiki Ludowej nie ma możliwości zwrotu pieniędzy wpłacanych na jej konto, ale kwitek ten może Pan sprzedać komuś, kto go będzie potrzebował.” Otworzyłem paszport, jeszcze się upewniłem i spojrzałem na jego połowę twarzy, którą zobaczyłem przez zamykane okienko. Dobra, to teraz trzeba ubić tutaj jakiś interes, z kimś kto tego kwitka potrzebuje – potwierdzenia dokonania wpłaty 80$ na konto ambasady chińskiej. Padło na strażnika! Ten początkowo bronił się przed tym pomysłem, bo on na służbie etc, ale jak usłyszał, że chce za ten kwitek tylko 70$ od razu wziął mnie na bok.
Interes szybko ubiliśmy. Ja jemu spuszczam o 10$, on komuś spuści z 80$ do 75$ i wszyscy będą zadowoleni. Tak oto staliśmy się więc posiadaczami wiz do Chin za 5$ od osoby :)

Taxi do stacji metra, potem 45 minut w metrze i jestem z Alicją, która nie może w to wszystko uwierzyć. Ściemniasz… na co pokazuję jej paragon z ambasady: „Opłaty nie pobrano” Lubimy takie niespodzianki. Jeszcze chwila i ładujemy się do autobusu do Esfahanu – najpiękniejszego miasta w Iranie!

PS: Wracając jeszcze do umowy, na którą powołał się Pan Konsul. Takowa faktyczne była, ale 3 lata temu i teraz pytanie. Czy mają na tyle stare wytyczne, czy po prostu Konsul stwierdził, że warto nam dać wizę za darmo? Chyba już nigdy się tego nie dowiemy.

Zobacz miasto KashanAbyaneh na fotografiach

O autorze: Andrzej Budnik

Alternatywny podróżnik, zapalony bloger i geek technologiczny. Połączenie tych dziedzin sprawia, że w podróż przez australijski interior czy nowozelandzkie góry zabiera do plecaka drona, który pozwala mu przywieźć niepublikowane nigdzie wcześniej zdjęcia i oryginalne ujęcia wideo. Swoją duszę zaprzedał górom w północnym Pakistanie i tadżyckim Pamirze, które odkrywał podczas 4-letniej podróży lądowej przez Azję i Australię. Od wielu lat zaangażowany w aktywizację polskiego środowiska podróżniczego. Założyciel i obecnie współautor najstarszego, aktywnego bloga podróżniczego w Polsce – LosWiaheros.pl. Nominowany do Travelerów 2010 i Kolosów 2013. Zwycięzca konkursu Blog Roku w kategorii Podróże i Szeroki Świat w 2007 roku. Zawodowo licencjonowany pilot drona w firmie CrazyCopter.pl specjalizującej się w fotografii lotniczej i wideo z drona. Łącząc od lat pracę zdalną i podróże stara się promować styl życia określany Cyfrowym Nomadyzmem.

Podobny tekst

LosWiaheros w Pytaniu na Śniadanie

To był bardzo niespodziewany telefon. – Dzień dobry. Chciałabym Państwa zaprosić do programu Pytanie na Śniadanie. Będziemy rozmawiać …

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *