Wywiad bez cenzury: Łukasz Supergan

Łukasz Supergan to facet, który uwielbia chodzić. Nie wiem, ile milionów kroków zrobił podczas swoich wszystkich podróży, ale zdecydowanie wyróżnia go to na tle innych podróżników, co też doceniono podczas ostatniej edycji Kolosów. Dziś okazja niebywała, żeby dowiedzieć się więcej niż można wyczytać z jego własnej strony internetowej, bo wywiad bez cenzury rządzi się swoimi prawami. Zapraszam na rozmowę z Łukaszem Superganem, bardzo osobistą rozmowę…

Jak wolisz podróżować – solo czy w duecie?

Zdecydowanie solo, po tym jak przez ostatnie prawie dwa lata tego doświadczyłem. Dlaczego?

Kiedy podróżujesz z kimś zawsze posiadasz bufor bezpieczeństwa. Druga osoba w podróży pozwala zaprowadzić ład w tym chaosie, który nazywamy światem zewnętrznym. Kiedy padasz na twarz, jesteś chory, masz zły nastrój, Twój partner/partnerka przejmuje inicjatywę i ogarnia takie sprawy jak transport hotel czy wszystko to, z czym mamy do czynienia w podróży. Taka osoba może być bezcenna, gdy jesteśmy w drodze.

Z drugiej strony dwie osoby, a zwłaszcza para (mężczyzna i kobieta) wytwarzają wokół siebie pewną przestrzeń osobistą, do której trudniej innym wniknąć. Prosty przykład – gdy wędrujesz ulicą obcego miasta, niech to będzie taki kraj jak Iran – lubimy go, no nie? – to wydaje mi się, że będąc samotnym masz większą szanse na interakcje, spotkania, bycie zaczepionym itp. Dwie osoby tworzą już pewną grupę, do której obcy mniej chętnie podchodzą.

Wspominam to zwłaszcza po mojej podróży przez Azję Centralną, gdzie zaczęło się moje samotne podróżowanie. Ilość spotkań z ludźmi, wspólnie spędzonych wieczorów, suma wszystkich tych przypadków, gdy byłem zapraszany pod czyjś dach – nigdy nie miało to miejsca, gdy podróżowałem z Olą, moją partnerką. Być może jest to kwestia miejsc do których zaglądałem? Albo tego, że dużo szedłem pieszo?

Natomiast po ostatnim roku, kiedy przewędrowałem Europę mogę dodać do tego jeszcze jedno: samotna droga pozwala nam na skupienie się, przemyślenie tego co ważne, spotkanie, ale tym razem z samym sobą. I dlatego po tym roku traktuję podróżowanie nie tylko jako poznawanie tego co na zewnątrz – kultury, religie, ludzi i wszystko to, po co wyjeżdżamy z domu – ale i tego co wewnątrz. To trochę tak jakby to nasze fizyczne przemieszczanie się miało swój odpowiednik w głowie.

OK, po części rozumiem i nie ukrywam, że nie bez kozery zadałem Ci to pytanie na sam początek, bo gdy spotkaliśmy się w tzw. realu po raz pierwszy, w Tajlandii i ja i Ty byliśmy w drodze już od dłuższego czasu. Wtedy z Olą jechaliście z Europy przez Azję, a my wracaliśmy powoli z Australii i mam takie dziwne wrażenie, że ten Łukasz z Tajlandii i ten Łukasz, którego znam teraz to dwie, kompletnie inne osoby. Zastanawiam się, na ile byłeś wtedy zmęczony/rozczarowany podróżą? A może po prostu szukałeś faktycznie tego Shangri La, którego w tamtej podróży nie udało się odnaleźć?

Na ile byłem zmęczony? Cholernie! I co gorsza nie wiedziałem co z tym zrobić, oboje chyba nie wiedzieliśmy. Oboje mieliśmy poczucie, że coś idzie nie tak, byliśmy zmęczeni drogą i sobą nawzajem. Miałem wrażenie, że mojej dziewczynie nic się nie podoba, ona miała dokładnie takie same zdanie o mnie. Węzeł gordyjski.

Jednym z problemów był fakt, że zaczęliśmy dwuletnią drogę przez Azję w krajach, które do dziś są dla mnie fascynujące – Iran, Kurdystan, Bliski Wschód ze spokojną wtedy jeszcze Syrią. Pakistan – kwintesencja podróży!  Nawet te popularne Indie okazały się szalenie ciekawe, a potem, w Azji Południowo-Wschodniej wdepnęliśmy w coś, co można nazwać turystyczną ścieżką. To nawet nie ścieżka – to wyjeżdżony wąwóz.

fot. Łukasz Supergan

Przez Wietnam, Laos i Kambodżę wszyscy “backpackersi” poruszają się tym samym szlakiem i my, być może już trochę zmęczeni byciem rok w drodze, poszliśmy ich śladem. Niemożność wyrwania się z tego korytarza, gdzie na próżno szukaliśmy tego, co w innych krajach – ludzkiej gościnności, oryginalności, czegoś po prostu prawdziwego – sprawiła, że w Tajlandii czuliśmy się już wyprani. A przynajmniej ja tak się czułem. Po prostu czuliśmy, że cokolwiek zrobimy nic się nie zmienia.

Doszły też kłopoty finansowe, one także były powodem naszej frustracji. To był moment, w którym oszczędności z jakich żyliśmy zaczęły radykalnie topnieć i to też miało wpływ na nasze samopoczucie. Mogę powiedzieć, że jeśli chodzi o energię życiową, byłem wtedy blisko dna. Chyba było to po mnie widać, co?

Poznałem Cię dopiero wtedy, więc ciężko mi było porównać, ale utkwił mi szczególnie taki moment, gdy Ola zaproponowała pójście na plażę, przejażdżkę motorkiem, który wynajęliście. Ty wtedy podniosłeś głowę z materaca, coś mruknąłeś i z oporami po chwili wstałeś, ale zacząłem się zastanawiać, dlaczego nie cieszysz się tym miejscem? Czułem, że miałeś jakiś plan w głowie, który nie idzie po Twojej myśli, mentalnie byłeś gdzieś daleko. Może faktycznie kasa się kończyła, może jako facet czułeś się odpowiedzialny za Wasze losy, ale zastanawiam się, czy jechanie za wszelką cenę lądem tak bardzo Was nie wypompowało… Sami wiemy, jak ta droga wygląda, ile energii kosztuje załatwienie pakistańskiej wizy, a w miejscu, w którym byliście mieliście przed sobą jeszcze powrót do domu. Czy to nie ten założony plan w Polsce tak mocno Was zmęczył? Może warto było cieszyć się Azją Południowo-Wschodnią  i po prostu samolotem wrócić do Polski?

Mocno zmęczyło nas czekanie trzy miesiące na pakistańskie wizy w Nepalu, ale później sam Pakistan pozwolił naładować baterie. Jeśli pytasz o plan – w tamtej chwili nie miałem żadnego, po prostu czułem, że marzenie naszego życia gdzieś się rozsypuje, a ja nie mam pojęcia co z tym zrobić. Szukaliśmy wtedy miejsca, w którym moglibyśmy się zatrzymać, odpocząć, naładować się energią i dać wytchnienie naszemu portfelowi. I takie miejsce znaleźliśmy, tyle, że trochę za późno.

fot. Łukasz Supergan

Myślę, że nasz plan był dobry. I to nie długość tej trasy nas zmęczyła.  Patrząc z perspektywy czasu, mając wiedzę o krajach przez które jechaliśmy, zrobiłbym coś zupełnie innego: ominął większość krajów Azji Płd-Wsch., przez które jechaliśmy i w których straciliśmy tyle nerwów. Może poprzestalibyśmy na Tajlandii, gdzie zimą 2011/2012 zatrzymaliśmy się na wolontariat. Tak, to byłby dobry moment na odpoczynek w połowie drogi. A potem skok do Rosji i Azji Centralnej. Taka podróż byłaby krótsza, ale bardziej owocna.

Z drugiej strony – czy warto żałować tego, co było? I dla Oli i dla mnie pobyt tam jest w jakiś sposób wielką nauczką. Pokazał mi inną, ciemną stronę podróżowania. Tę stronę, która dzieli ludzi zamiast łączyć, która frustruje zamiast cieszyć. Wiem, czego nie chcę doświadczać w przyszłości. To również cenna wiedza, szkoda, że jej zdobycie trochę nas kosztowało.

Po powrocie z podróży po Azji, nie było Ci mało. Niedługo później wyruszyłeś z Warszawy pieszo do Santiago de Compostela. Skąd ta decyzja? Szukałeś siebie? Podróżniczego spełnienia? Co dały Ci tysiące kroków pokonane szlakiem św. Jakuba?

Pamiętam moment, w którym po prawie pół roku w Azji Centralnej przyszła chwila oddechu. Przymusowa zresztą – siedziałem w pokoju w centrum Taszkientu czekając na wizy tranzytowe przez Rosję i Kazachstan, z planem powrotu do kraju. Z kasą było krucho, więc nie jeździłem zbyt dużo po kraju. Siedziałem więc i czytałem książki zgromadzone na komputerze. Nie pamiętam co to było, ale na pewno nie był to “Pielgrzym” Coelho, jednak w którejś z nich trafiłem na wzmiankę o Santiago. Kompletnie nie wiedziałem nic o tym miejscu, sprawdziłem więc w sieci i odkryłem, że prowadzi tam szlak pielgrzymkowy – 850 km przez całą Hiszpanię. Generalnie lubię piesze wędrówki, największą którą udało mi się w tamtym czasie zrobić był Łuk Karpat z 2004 roku. Pomyślałem wtedy “hm, fajny pomysł na kolejną przygodę”.

Na szlaku do Santiago de Compostela.
Na szlaku do Santiago de Compostela.

Po powrocie do domu zacząłem szukać informacji o tej drodze i stało się coś dziwnego: nie byłem w stanie myśleć o niczym innym. Tak jakby ta droga zawładnęła moim umysłem. Wstawałem rano, siadałem przed komputerem i przez osiem godzin dziennie zbierałem informacje. W pewnej chwili poczułem jednak, że jeśli ta droga tak mocno utkwiła mi w głowie, to może w jakiś sposób jej potrzebuję. I gdy powiedziałem sobie “OK, na wiosnę ruszam na szlak” – emocje opadły, mogłem zająć się innymi rzeczami.

Nie wiem jak do tego doszło, że zapytałem sam siebie “czy można by dojść tam z Polski?”. Miałem w głowie myśl, że taka wędrówka pozwoli mi trochę lepiej poznać Europę. Nigdy wcześniej nie byłem w Hiszpanii, nasz własny kontynent znałem tylko po łebkach. Dość głupie jak na kogoś, kto nazywany jest podróżnikiem, co nie? Chciałem więc, żeby taka wędrówka była pretekstem do poznania Starego Kontynentu.

Poza tym fajne wydawało się nawiązanie do starej tradycji, w której średniowieczny pielgrzym wychodzi do Santiago z własnego domu. Nie do końca wiem jak do tego doszło. Jak te wszystkie pomysły do mnie przyszły. Wiedziałem, że będzie to długa wędrówka i że chcę w drodze do Hiszpanii przemyśleć kilka rzeczy. Chciałem dać sobie czas na zastanowienie się – co dalej? Dokąd chcę iść w sensie życiowym?

No i…? Fizycznie dotarłeś do Santiago, a duchowo? Czy ta piesza pielgrzymka jakoś Cię zmieniła?

Tak, choć miałbym problem z odpowiedzeniem jednym zdaniem w jaki sposób.
Doświadczenie samej drogi jest niezwykłe. Mam wrażenie, że rytm kroków, w którym idziesz wprowadza Cię w stan – głupio to zabrzmi – innej świadomości. I nie chodzi tu o jakieś duchowe doznania, po prostu Twoja głowa pozbywa się zbędnych ciężarów, robisz sobie miejsce na nowe, świeże myśli. W czasie wędrówki do głowy przychodzą Ci rzeczy, o których normalnie nie myślisz, a idąc pieszo masz czas by się im przyjrzeć. Myślę, że sprawiają to monotonny rytm kroków i wysiłek. Wierzę też, że podobnych wrażeń można doznać jadąc na rowerze, biegnąc, wspinając się. W drodze przez 4000 km miałem czas, aby przemyśleć kilka rzeczy.

fot. Łukasz Supergan

Na szlaku do Santiago zobaczyłem coś, co na własny użytek nazywam “ekonomią daru” – ludzi pracujących w schroniskach dla pielgrzymów jako wolontariusze i same schroniska utrzymujące się z dobrowolnych dotacji. Na tej drodze nie ma relacji “klient-sprzedawca”, to co było naszym przekleństwem w Azji Płd-Wsch. Raczej “pielgrzym-gospodarz” lub “pielgrzym-opiekun”, sam nie wiem jak to nazwać. Głupia rzecz, przez wiele lat bylem wolontariuszem w kilku organizacjach pozarządowych, a dopiero na tym szlaku zobaczyłem moc jaką ma w sobie dobrowolna praca dla kogoś. Zobaczyłem jak mogłaby wyglądać rzeczywistość, gdyby “ekonomie pieniądza” zastąpić taką właśnie, dobrowolną “ekonomia daru”.

To była jedna z najważniejszych rzeczy jakich doświadczyłem. Niektórzy pytają, czy będąc na początku tej drogi agnostykiem, nawróciłem się? Nie, ale widziałem w drodze ludzi popychanych ich własną wiarą – przy czym ta wiara niekoniecznie była równoznaczna z religią!  Właśnie to zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Na koniec – taka wędrówka to także nauka cierpliwości i wytrwałości. Doświadczyłem tego wędrując i jeżdżąc samotnie po Azji Centralnej, a droga przez Europę pokazała mi to po raz kolejny.

Jakby tych wszystkich lekcji było mało, po powrocie z Santiago znów planujesz kolejną pieszą wędrówkę. Na tapecie ląduje Łuk Karpat, który już raz kilka lat wcześniej udało Ci się przejść. Droga do Santiago nie pozwoliła odpowiedzieć na wszystkie pytania, czy to po prostu taka podróżnicza choroba – potrzeba ciągłego bycia w drodze?

Już w chwili gdy wychodziłem z Warszawy do Santiago wiedziałem, że chcę zrobić Łuk Karpat, oszczędzałem więc siły psychiczne i fizyczne tak, by móc wyruszyć w góry prawie od razu po powrocie z Hiszpanii.

Czy to były pytania, na które nie dostałem odpowiedzi? Chyba nie. Po prostu od jakiegoś czasu chodził za mną pomysł, aby zrobić tę trasę jeszcze raz, ale na lekko. Gdybyś zobaczył mnie 10 lat temu na grzbiecie Karpat załamałbyś ręce – młody i niezbyt doświadczony gość, student V roku, ze 100-litrowym plecakiem ważącym nieraz po 25 kg. Do dziś nie mam pojęcia jak mi się to wtedy udało. Teraz, z takim obciążeniem, chyba bym się poddał, ale to właśnie dlatego Karpaty za mną chodziły. To było jak niewyrównany rachunek sprzed lat. W 2004 roku zrobiłem to z minimalnym doświadczeniem i cholernie ciężkim bagażem. Teraz chciałem, aby było odwrotnie. Wtedy całą uwagę skupiałem na wędrówce, teraz zamierzałem przyjrzeć się temu, jak żyją mieszkańcy tych gór i jakie zmiany zaszły w górach na przestrzeni tych lat. Chciałem iść lżej i przyjemniej oraz wynieść z tej drogi coś więcej niż tylko zakwasy.

Zresztą to nie było to samo przejście, gdyż moja zeszłoroczna trasa była, na ile mogę to ocenić, w 75% nowa. Tylko ¼ odcinków pokrywała się z tamtym przejściem, a i tak, te odcinki które się powtórzyły, są dla mnie najpiękniejsze, więc wróciłem na nie chętnie.

fot. Łukasz Supergan

Traktowałeś to jako wyczyn czy po prostu jako wędrówkę?

Przez moment myślałem o tym, aby zmieścić się z całą drogą w dwa miesiące i wtedy byłby to wyczyn, rekord czasowy. Ale gdy zobaczyłem, że góry nie puszczają tak łatwo, a moja kondycja nie jest tak fantastyczna, przyszło zastanowienie: cisnąć po rekord czy nie? Co jest dla mnie ważniejsze: wyczyn czy sam fakt wędrówki? Bardzo szybko uznałem, że to drugie i że nie będę wyciskał kilometrów tylko po to, aby zdążyć na jakiś czas, jeśli ma to zabić doświadczenie, jakie niesie ze sobą ta droga. Poszedłem do Santiago piechotą, aby mieć czas na spotkania z ludźmi i obserwowanie otoczenia. I teraz, na Łuku Karpat, biegnięcie przez góry pozbawiłoby mnie tego wszystkiego. Uznałem więc, że odpuszczę, idę swoim rytmem i ile mi to zajmie, tyle zajmie.

Ważniejsza była wędrówka i spotkania z ludźmi – bardzo fajne, zwłaszcza w Rumunii. I wiesz co? Po powrocie do Polski dowiedziałem się, że trzech gości z Nowego Targu wycisnęło w tym roku niesamowity rekord przejścia Karpat, 48 dni. Ja nigdy nie osiągnąłbym takiego tempa. Gdybym więc dał się wkręcić w “bicie rekordu” nie tylko nie osiągnąłbym najlepszego wyniku, ale odebrałbym sobie całą przyjemność z tej wędrówki!

fot. Łukasz Supergan

Mimo wszystko, te dwie wędrówki plus trzecia przez Słowację, zaowocowały wyróżnieniem na tegorocznych Kolosach w kategorii “Wyczyn roku”. Na swoim blogu napisałeś takie zdanie:
Jechałem do Trójmiasta, starając się nie mieć żadnych oczekiwań i nie nastawiając się na wyróżnienia, których zapewne i tak nie będzie. Myślę, że jeśli w trakcie podróży lub wyprawy zalęgnie się w głowie myśl, że to co robisz zaowocuje „Kolosem” lub jakimś innym wyróżnieniem, a Ty poddasz się tej myśli, kończy się prawdziwa przygoda, a zaczyna wyścig po rekord, aby być lepszym od innych.”
Do kogo to przesłanie? Do tych wszystkich rozczarowanych werdyktem jury osób po rozdaniu Kolosów, czy do tych, którzy pozdrawiają ze środka dżungli kolosową widownię podczas swojej ekstremalnej wyprawy?

Zaraz, a był taki moment? Ktoś pozdrawiał podczas prezentacji, na jakimś filmie?

Był.

To pewnie ominąłem tę prezentację. OK. To znaczy – zabawne wydaje mi się przewidywanie w swojej głowie, że to co robię NA PEWNO trafi na Kolosy czy inny festiwal. Robiąc coś bardzo trudnego lub przełomowego możesz myśleć o tym, że Twoja opowieść trafi przyszłej zimy do Gdyni, ale osobiście staram się na to nie nastawiać, a już na pewno nie “podkręcam” planu wyprawy specjalnie po to, by zasłużyć na wyróżnienie. To byłoby oszukiwanie samego siebie. No bo dla kogo lub dla czego ostatecznie podróżujesz, nurkujesz, wspinasz się czy żeglujesz? Jeśli dla uznania innych i dla wyróżnień, oznacza to, że Twój wyczyn nie służy niczemu poza pompowaniem swojego ego.

Czyli według Ciebie podróżujemy tylko dla siebie?

Moja odpowiedź jest taka, że podróżujemy dla siebie. I choćby z tego powodu nie sposób ocenić i porównać ze sobą różnych podróży, wypraw, wyczynów. Każda nagroda będzie z definicji niesprawiedliwa, bo jak porównać na przykład Alicji i Twoją 4-letnią przygodę i moją samotną wędrówkę? Nie ma tu żadnego punku zaczepienia, wspólnego mianownika.

Nie pisałem tych słów do nikogo, to raczej wewnętrzna refleksja, która pojawiła się jeszcze przed przyjazdem do Gdyni. Nie chcę osądzać niczyich intencji, ale ważne jest zapytanie samego siebie: po co to robię? I to była dla mnie najważniejsza refleksja w tej drodze, o której wspomniałem na zakończenie opowieści w Gdyni.

Rozumiem Cię doskonale i to nie jest przytyk. Też nie umiem sobie wyobrazić sposobu na sprawiedliwe ocenie podróży inaczej niż przez głosy publiczności na zasadzie – pokaz mi się podobał lub nie, ale to bardzo subiektywna sfera. Jednak magia Kolosów, mam wrażenie,  mocno wpływa na tych, którzy upatrują w zdobyciu statuetki sposobu na otwarcie szerszych drzwi do kariery podróżniczej. Co Tobie dało to wyróżnienie? Tak szczerze…?

Bardzo dobre pytanie! Sam je sobie zadałem. Naprawdę chcesz znać odpowiedź?

Budujesz napięcie. No dawaj!

Małą tabliczkę z napisem “Wyczyn roku”.

A potencjalni sponsorzy? Szacunek w branży? Łatwiejszy start z kolejnym projektem? Tego nie ma gdzieś z boku? Z tyłu głowy? Bez ściemy!

Jest oczywiście, dlatego śmieję się trochę odpowiadając na to pytanie. Jest tego trochę: Twoje nazwisko w mediach, zaproszenia na inne spotkania w całej Polsce, ludzie kojarzący lepiej Twoje nazwisko. Sponsorzy – może, o ile potrafisz to wykorzystać, bo nie wystarczy dostać “Kolosa”, żeby walili do Ciebie drzwiami i oknami.

Dla mnie to wyróżnienie ma znaczenie wizerunkowe. Tylko. Dowód uznania od ludzi, którzy mają dużo większe doświadczenie życiowe ode mnie. To też potencjalne możliwości, o których wspomniałeś, ale one nie przychodzą same – trzeba nad nimi popracować i to ciężko. Jeśli jednak uwierzysz, że jakaś nagroda uczyni Cię – no, sam nie wiem – lepszym podróżnikiem czy w ogóle lepszym człowiekiem – to chyba tak nie jest. Czy powinienem czuć się lepszy po otrzymaniu tego wyróżnienia?

Ej, ej… to ja tutaj zadaję pytania – a powinieneś? ;-)

Myślę, że najgorszą rzeczą jaką mógłbym zrobić, byłoby patrzenie na wszystkich z góry i mówienie “Jestem Bogiem, uświadom to sobie” czy coś w tym stylu. Moja obserwacja jest jednak taka, że podróżnicy, alpiniści czy żeglarze, którzy robią najtrudniejsze i najbardziej przełomowe rzeczy, są równocześnie tymi, którzy najprościej o nich opowiadają i w kontaktach osobistych okazują się cichymi, czasem trochę zamkniętymi w sobie ludźmi.

I Ty i my na Kolosach pokazywaliśmy podróż wgłąb siebie. Myślisz, że osoba trzecia jest w stanie zrozumieć, co nam tam głęboko w duszy gra(ło)? Czy to tylko próba zwrócenia uwagi na coś innego niż pokonywanie drogi sensu stricto. Taki dystans, którego nie liczymy w kilometrach, lecz w jednostkach niemierzalnych, bardzo osobistych?

Kiedy opowiadam o drodze do Santiago mam ten kłopot, że nie potrafię w pełni opowiedzieć o tym wszystkim, co działo się w mojej głowie przez te tygodnie wędrówki. Nie ma dwóch takich samych osób i dwóch identycznych podróży, a inna osoba, nawet jeśli wyruszy w Twoje ślady, może przeżyć kompletnie inne przygody i inaczej odebrać to, co ją spotyka. Nawet najlepsza opowieść i zdjęcia nie przekażą tego, czego doświadczamy. I może o to chodzi? Każdy może wyruszyć w drogę i przywieźć z niej coś unikalnego?

Jest jednak fajne powiedzenia Marcela Prousta, że “Prawdziwa podróż nie polega na szukaniu nowych lądów, lecz na nowym spojrzeniu”. Nie chodzi tu o kolekcjonowanie nowych widoków, zdjęć i wrażeń. To znaczy – tak, również o to, ale tylko wtedy, gdy niosą one ze sobą coś więcej, tę wewnętrzną zmianę. Koniec końców podróżujemy dla samych siebie, dla nikogo więcej. A skoro tak, to nasza podróż będzie owocna nie wtedy, gdy przyniesie Ci sławę, wyróżnienia i sponsorów, ale gdy zmieni Ciebie samego. A gdy zmieni Ciebie, być może Twoja historia stanie się inspiracją, która zmieni innych.

No dobra, ale nie masz wrażenia, że to jest trochę romantyczna wizja podróżowania. Idealizowanie tego, co robimy? Jeśli tak nie jest według Ciebie, to po co robimy sobie zdjęcia nóg utytłanych w błocie po kolona? Po co fotografujemy swoją opuchniętą i zmrożoną twarz na szczycie góry? Czy nie po to, aby pokazać innym jak było trudno?

Łukasz Supergan przemierza słowacką "Cestę hrdinov"
Łukasz Supergan przemierza słowacką „Cestę hrdinov”

Dokładnie tak. I powiem więcej – robiąc zdjęcia w podróży lub w górach nie robię ich dla siebie. Jestem zwolennikiem filozofii, którą reprezentował jeden z moich nauczycieli fotografii, że zdjęcia robi się dla innych. Jeśli robisz je “dla siebie”, do szuflady ich istnienie nie ma sensu. Robię zdjęcia, aby opowiedzieć nimi historię. Jeśli będzie trudno – powiem to. Jeśli nudno – także :) Możesz mnie zapytać, czy w takim razie robię zdjęcia z myślą o późniejszych publikacjach, pokazach? Tak, ale nie chodzi tu tylko o pokazywanie “zmrożonej twarzy na szczycie”. Moim marzeniem jest, aby historie które opowiem po powrocie stały się inspiracją dla innych. Cieszę się, gdy ktoś mówi mi lub pisze, że któraś z moich przygód zainspirowała go do podjęcia własnej. Jestem pewien, że Alicja i Ty także dostawaliście takie listy od ludzi. Zachęcać ludzi do zmiany i do tego, by realizowali marzenia – to genialna rzecz i bardzo to lubię. Temu służą zdjęcia, filmy i te wszystkie historie, które piszę lub opowiadam.

Łukasz, nie umiem się z Tobą nie zgodzić w tym względzie, ale… nurtuje mnie jeszcze jeden temat, który uruchomiłeś w zeszłym tygodniu. – internetowa zbiórka pieniędzy. Nie łatwiej jest wyjechać na dwa tygodnie do Norwegii, pozbierać jakieś truskawki, albo inne śliwki i po prostu zarobić na nowy aparat, zamiast odpalać akcję na PolakPotrafi.pl? Skąd ten pomysł?

Bo wolałem zostać w kraju (nie, życie tak zwanego podróżnika to nie wieczne wakacje!) i wykonać pracę mającą jakiś głębszy sens, nawet za mniejsze pieniądze. Od końca zimy nie siedziałem zawodowo z założonymi rękami, ale pracowałem w fundacji zajmującej się ochroną środowiska. I choć nie zarobiłem na full-wypas aparat, to mam poczucie, że to co robiłem przyniesie owoce. A przy okazji odłożyłem na samą wędrówkę przez Iran.

Zresztą akcja na Polak Potrafi to nie tylko crowdfunding – to też okazja do poznania nowych ludzi, co okazało się już pierwszego dnia tej zbiórki :)

To prawda. Internet pozwala budować bliską relację z czytelnikami, fanami i Twoja zbiórka pieniędzy coraz lepiej idzie – trzymam za nią kciuki, a Was zapraszam do przyjrzenia się nowemu projektowi Łukasza – Góry Ognia. Jeśli zostanie on zrealizowany z takim podejściem, do jakiego przyzwyczaił nas dotychczas Łukasz, to na pewno nie przejdzie on bez echa.
Rozmawiał: Andrzej Budnik

Łukasz Supergan o sobie:
fot. Łukasz Supergan
Niektórzy nazywają mnie podróżnikiem, jednak sam się tak nie przedstawiam. Zamiast tego wolę napisać, że spełniam swoje marzenia, nawet jeśli nie pasują one do żadnej popularnej definicji. Cel mojej misji – poznać i zrozumieć świat. Wiem, że się nie uda, ale próbować trzeba, gdyż liczy się nie cel, ale droga do niego.
Z wykształcenia – magister ochrony środowiska. Po kilku latach pracy w zawodzie zostawiłem wszystko, by wyruszyć na włóczęgę dokoła Azji. Ta dwuletnia podróż pchnęła moje życie na nowe tory. Ostatnio pochłonęły mnie długodystansowe wędrówki piesze po Europie. Gdy nie idę gdzieś z plecakiem – opowiadam o swoich przeżyciach i fotografuję. Niekiedy coś napiszę. Gdzieś między tym wszystkim zapełniam notes kolejnymi planami, których już teraz starczy na 15 lat bez przerwy.

O autorze: Andrzej Budnik

Alternatywny podróżnik, zapalony bloger i geek technologiczny. Połączenie tych dziedzin sprawia, że w podróż przez australijski interior czy nowozelandzkie góry zabiera do plecaka drona, który pozwala mu przywieźć niepublikowane nigdzie wcześniej zdjęcia i oryginalne ujęcia wideo. Swoją duszę zaprzedał górom w północnym Pakistanie i tadżyckim Pamirze, które odkrywał podczas 4-letniej podróży lądowej przez Azję i Australię. Od wielu lat zaangażowany w aktywizację polskiego środowiska podróżniczego. Założyciel i obecnie współautor najstarszego, aktywnego bloga podróżniczego w Polsce – LosWiaheros.pl. Nominowany do Travelerów 2010 i Kolosów 2013. Zwycięzca konkursu Blog Roku w kategorii Podróże i Szeroki Świat w 2007 roku. Zawodowo licencjonowany pilot drona w firmie CrazyCopter.pl specjalizującej się w fotografii lotniczej i wideo z drona. Łącząc od lat pracę zdalną i podróże stara się promować styl życia określany Cyfrowym Nomadyzmem.

Podobny tekst

Wywiad bez cenzury: Artur Bińkowski (Oblicza Gruzji)

Wydawnictwo Pascal kontra blogerzy piszący o Gruzji. Spór o książkę autorstwa Katarzyny Pakosińskiej, która okazała się być jednym …

10 komentarzy

  1. Panowie popłynęliście że hej! Super się czyta. Gratuluję i trzymam kciuki za Łukasza!

  2. Bardzo ciekawy wywiad. Blog Łukasza to jeden z tych blogów podróżniczych, które czytam z największym zapałem :)

  3. „Co, już koniec?!” – pomyślałam sobie, gdy do końca dotarłam. Super wywiad, dzięki! Kibicuję kolejnej podróży Łukasza i już nie mogę doczekać się relacji. Właśnie dlatego, że działają na mnie bardzo inspirująco :). Filozofia podróży Łukasza jest mi bardzo bliska i chyba nie będzie przesadą, jak powiem, że w pewien sposób mnie kształtuje.

    Piątka!

  4. Piotrek Malkowski

    Uwielbiam czytać takie głębokie wywiady. Zwykłe czytamy o przemierzonych kilometrach, setkach dni w podróży. Tu dwie osoby na podobnym poziomie wkręcenia w podróże wyciągają takie smaczki. Łukasz – wielki PLUS za szczerość!

  5. Super się czytało. I znów człowiek siedzi przed komputerem i rozważa, gdzie teraz pójdzie/pojedzie. Dziękuję Wam za to :)

  6. Łukasz jak zwykle na propsie! :) „W czasie wędrówki do głowy przychodzą Ci rzeczy, o których normalnie nie myślisz, a idąc pieszo masz czas by się im przyjrzeć.” – w samo sedno. Nigdy nie miałem prawa jazdy, rower też jakoś nie do końca mnie kręci, nie lubię ścisku w komunikacji miejskiej. Niezależnie od pogody i pory roku, od nastu lat poruszam się na co dzień głównie pieszo. Najlepsze pomysły mam gdy idę: do pracy, do sklepu, do znajomych. Nawet półgodzinny spacer daje świeże spojrzenie. Polecam wszystkim codzienne chodzenie! :)

  7. Dzięki za ten wywiad. Szczerze mówiąc interesował mnie ten wątek osobisty, ale głupio było wtykać nos w nie swoje sprawy. Zanim my ruszyliśmy w trasę, czytaliśmy także Drogę do Shangri-la i pamiętam to zaskoczenie, gdy przeczytaliśmy o rozstaniu Łukasza i Oli. Zastanawiałam się, czy i z nami też tak będzie? I co robić, żeby jednak wrócić z tej podróży we dwoje, a nie osobno? Potem, już w trasie, okazało się, że faktycznie podróż ma moc wydobywania z ludzi wszystkiego, co najlepsze, ale i najgorsze, że to nie jest beztroska sielanka, jak mogą czasem myśleć inni. A na koniec mojego komentarza trochę lukru – ilekroć się strasznie kłóciliśmy, przypominaliśmy sobie pewien artykuł o kiełbasie :) Nawet jedną taką kłótnię przerabialiśmy dwie przełęczki dalej, niż Wy :)

    • Andrzej Budnik

      Taka prawda! W dłuższej podróży nie da się nic ukryć. Nie da się udawać i wszystko wypływa na wierzch. Wg mnie to jest najlepszy test, który cementuje lub kruszy w pył…
      A z tą kiełbasą to było tak dziwne, że musieliśmy to opisać i jak teraz opowiadamy na jakiś slajdach, to sporo osób kiwa głową w milczeniu lub z lekkim uśmiechem na twarzy… nikt nie jest doskonały! :)

  8. Kasia Sanchez

    No to ja dodam swoje trzy grosze – przede wszystkim dzięki za kolejny porządny kawałek tekstu i bardzo ciekawy wywiad – właśnie umilił mi czas pracy w korpo, o co nie jest łatwo ;) Lukrując trochę – swojego męża poznałam w Ameryce Południowej i po kilku miesiącach wspólnej wędrówki przez kontynent stwierdziliśmy, że skoro tak dobrze nam się podróżuje, to nic nie będzie nam straszne – i rzeczywiście coś w tym jest. Wkrótce miną 3 lata odkąd jesteśmy małżeństwem. Większość widzi długodystansową podróż jako spełnienie marzeń (w tym i ja), często zapominając, że to również zmęczenie materiału, walka z różnymi przeciwnościami losu. Nie jest łatwo z drugą osobą przez 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu, dlatego uważam, że każdy powinien spróbować również podróży solo. To po prostu zupełnie inne doświadczenia – równie wartościowe i ciekawe. Pozdrawiam serdecznie!

  9. Andrzej jak zwykle dociekliwy… :) fajny wywiad.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *