Pokój z widokiem na Ararat, czyli opuszczamy Turcję

Następnego dnia szybciutko się zebraliśmy, pożegnaliśmy z naszymi gospodarzami i ruszyliśmy w drogę. Trochę się nagimanstykowaliśmy, żeby dotrzeć na wylotówkę na Dogubayazit, ale udało się i jak to zwykle bywało, zaczęliśmy łapać stopa. Miejscówkę mieliśmy przy sklepiku z piwem i innymi alkoholami, który był cały oblepiony rozmaitymi reklamami schłodzonego złocistego napoju marki Efes. Reklamy te skutecznie odwracały uwagę Andrzeja od pracy, czyli łapania stopa. W końcu nie wytrzymał, dał się złamać, skierował swoje kroki ku sklepikowi i zaginął.


Nie wychodził z tej budki dość długo, aż w końcu pojawił się zadowolony z dwiema puszkami zimnego piwa. Podobno wybór rodzajów piw był tam tak duży, że Andrzej, nie mógł się zdecydować i dlatego zajęło mu to tyle czasu… Wybór padł na Efes Dark, które pierwszy raz napotkaliśmy w podróży po Turcji. Ale teraz nie ma czasu na przyjemności, trzeba dostać się jak najszybciej do Dogubayazit! Piwo do plecaka i kciuk do góry!

Długo nie trzeba było czekać, bo zatrzymał się kierowca jadący takim półciężarowym samochodem aż za Muradie, czyli ponad 100 km w naszą stronę. Idealnie. Jedziemy, z głośniczków sączy się kurdyjska muzyka, dobrze nam idzie i można się zdrzemnąć. Szybko docieramy do miejscowości, w której kierowca kończył swoją podróż. Podjechał do centrum miasteczka i zatrzymał się przy jakimś sklepiku, gdzie stało dużo mężczyzn. Przez otwartą szybę nasz kierowca krzyknął coś do tych mężczyzn, zamachał do nich ręką a do nas zaczął coś mówić o tureckich lirach… Głupi jakiś?

Ararat - piękna, święta góra.
Ararat – piękna, święta góra.

Zebraliśmy się więc szybko z samochodu, ale okazało się, że zawołał sobie właśnie pomocników w postaci dziadków stojących przy sklepie, którzy zaczęli coś do nas krzyczeć i wymachiwać rękami. Rozumieliśmy tylko słowo-klucz ”turkisz lira”. Nic sobie z tego jednak nie robiliśmy i udaliśmy się w stronę bagażnika po nasze plecaki. W tym samym czasie nasz kierowca zamknął bagażnik, uniemożliwiając nam zabranie naszych rzeczy. Żarty się skończyły! Zaczęliśmy sugestywnie tłumaczyć kierowcy, że jeździmy autostopem i nie płacimy za przejazd, a poza tym, ani słowem wcześniej nie wspomniał, że chce od nas pieniądze. Facet twardo cały czas obstawał przy swoim, a my oczywiście przy swoim. Nawet zrobiły się dwie grupy kibiców: dziadkowie byli za kierowcą, a młodsi próbowali mu tłumaczyć, że jesteśmy z Europy i że tam jest coś takiego jak „autostop” i żeby zapomniał o kasie od nas za ten przejazd. Kierowca trochę zmiękł i opuścił cenę, ale my nie mieliśmy zamiaru mu zapłacić nawet ćwierć liry. Sytuacja stała się trochę groteskowa, ale już za długo to wszystko trwało. Andrzej, jako męska reprezentacja naszej ekipy, zdecydowanym (oj baaaardzo zdecydowanym) tonem zaczął się domagać otwarcia bagażnika, ale argumentem, który w końcu przemówił kierowcy do rozsądku było to, że nie miał żadnych taksówkowych oznaczeń na samochodzie i jeżeli żąda od nas pieniędzy to jest to wbrew prawu i pójdziemy na policję. Jednocześnie ostentacyjnie spisaliśmy numery jego rejestracji i kierowca zmiękł na dobre, otworzył bagażnik i oddał nasze plecaki. Starzy grozili nam paluszkiem, a młodzi się śmiali i machali nam przyjaźnie.

Po tym wydarzeniu postanowiliśmy jak najszybciej oddalić się od miejsca konfliktu i poszliśmy na rogatki miasteczka. Położyliśmy plecaki pod jakimś murkiem, a kiedy wyprostowaliśmy się, po drugiej stronie murka oczom naszym ukazał się zafrasowany żołnierz z karabinem w dłoni. Zrobiło nam się trochę nieswojo i zrozumieliśmy powagę sytuacji, już zaczęliśmy przygotowania do odwrotu, gdy żołnierz zagadał do nas przyjacielskim tonem. Stał akurat na warcie, a my byliśmy jego jedyną rozrywką.

Pokój z widokiem na Ararat.
Pokój z widokiem na Ararat.

Naszą sympatyczną pogawędkę przez drut kolczasty, ukrócił jakiś starszy stopniem żołnierz, który kazał naszemu rozmówcy wracać do pracy, czyli stania na warcie. Poza tym akurat zatrzymał się nam jakiś elegancki samochód, więc pożegnaliśmy się z zaprzyjaźnionym wartownikiem. Nastroje po wcześniejszej awanturze z Turkiem poprawiły się, kiedy okazało się, że kierowca zawiezie nas do samego centrum Dogubayazit, a kiedy kupił nam jeszcze po ciastku to już w ogóle humorek się poprawił, a już pełnię szczęścia osiągnęliśmy, gdy nagle oczom naszym ukazał się szczyt góry Ararat, jedyny ośnieżony w tym regionie (Machoney – miałeś rację! Przepiękny!).

W Dogubayazit po dłuższych poszukiwaniach znaleźliśmy bardzo tani hotel, z przytulnymi pokoikami z łazienką, darmowym Internetem wi-fi i widokiem na Ararat. Siedząc sobie przy oknie i popijając chłodny Efes Dark, snuliśmy marzenia o wejściu  na tę niesamowitą górę. Na razie nie jest to możliwe, choćby dlatego, że kończy nam się wiza turecka… a i trochę ciekawsze trekingi w perspektywie.

Samo miasteczko Dogubayazit  nie jest specjalnie interesujące, ma główny deptak, przy którym znajdują się czajownie, knajpki, sklepy spożywcze, pasaże handlowe ze wszystkim a naganiacze próbują sprzedawać jakieś jednodniowe wycieczki za bajońskie sumy. Atrakcją tego miejsca jest oddalony od miasteczka o 5 km Ishak Pasha Sarayi. Ponieważ byliśmy juz trochę zmęczeni podróżą, a poza tym było juz późno, postanowiliśmy wybrać się do tego pałacu nazajutrz. W naszym przewodniku opisany jest jako pałac z baśni 1001 nocy. Uważam, że jest to jak najbardziej trafne określenie. Pałac położony jest malowniczo na wzgórzu i z daleka wygląda bardzo tajemniczo. Widać, że Ishak Pasha Sarayi był mocno zaniedbany, ale właśnie jest przywracany do swojej dawnej świetności. Chętnie wrócilibyśmy tam, kiedy remont będzie już zakończony.

ishak_pasa_saray_tarihcesi_turcja2

Nieopodal pałacu jest też bardzo ładnie położony meczet, który niestety był zamknięty i ni jak nie można było się do niego dostać. Odpuściliśmy więc, bo już czekał na nas Iran, a dokładniej targana powyborczymi emocjami Islamska Republika Iranu…

O autorze: Andrzej Budnik

Alternatywny podróżnik, zapalony bloger i geek technologiczny. Połączenie tych dziedzin sprawia, że w podróż przez australijski interior czy nowozelandzkie góry zabiera do plecaka drona, który pozwala mu przywieźć niepublikowane nigdzie wcześniej zdjęcia i oryginalne ujęcia wideo. Swoją duszę zaprzedał górom w północnym Pakistanie i tadżyckim Pamirze, które odkrywał podczas 4-letniej podróży lądowej przez Azję i Australię. Od wielu lat zaangażowany w aktywizację polskiego środowiska podróżniczego. Założyciel i obecnie współautor najstarszego, aktywnego bloga podróżniczego w Polsce – LosWiaheros.pl. Nominowany do Travelerów 2010 i Kolosów 2013. Zwycięzca konkursu Blog Roku w kategorii Podróże i Szeroki Świat w 2007 roku. Zawodowo licencjonowany pilot drona w firmie CrazyCopter.pl specjalizującej się w fotografii lotniczej i wideo z drona. Łącząc od lat pracę zdalną i podróże stara się promować styl życia określany Cyfrowym Nomadyzmem.

Podobny tekst

Bartek Piziak – Iracki Kurdystan

19 września 2009 gościem programu Między Biegunami był Bartek Piziak- opowiadał o Irackim Kurdystanie.

Jeden komentarz

  1. Miałem identyczną sytuacje z taksówką/nie-taksowką w Albanii jak tam stopa łapalem. Też postraszenie policją pomoglo, ale jako, że kierowca ze 60km zrobił tylko z mojego powodu to dałem mu te 5E c(z 20 jakie sobie życzył) coby na paliwie nie był stratny. Ale zły bylem i od tej akcji kazdego stopa na Bałkanach pytalem czy jest taksówką :-)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *