Czarnych czadorów czar, czyli Welcome to Iran

Dogubayazit do granicy irańskiej mamy kilkadziesiąt kilometrów, a podwozi nas TIRem Turek, który jedzie bagatela z Hamburga do Teheranu. Wysiadamy z wozu przed samą granicą i udajemy się do odprawy paszportowej. Przy budkach tureckich, dostrzegamy długą kolejkę, która jeszcze powiększa się, kiedy nadjeżdża kolejny autokar i wylewa się z niego fala czarnych czadorów.


W Turcji widzieliśmy pojedyncze osoby w czadorach, a tu jest ich cała masa, choć lepszym słowem pewnie będzie… morze czadorów. Patrzymy na te kobiety jak na Ufo, podobnie jak one na nas. W przewodniku wyczytaliśmy, że my turyści patrzymy na kobiety w czadorach jak na dewotki, a one na nas jak na kobiety rozwiązłe… to duże uproszczenie, nasze kultury tak bardzo różnią się od siebie, ale jednak coś w tym jest.

Nasze nadzieje na szybkie przejście przez granicę wzrastają, gdy wyławia nas z tłumu pogranicznik turecki i zabiera nasze paszporty do podstemplowania. 10 minut później już oficjalnie wyjechaliśmy z Turcji i byliśmy przy wielkiej bramie do Islamskiej Republiki Iranu. Nie byliśmy sami. Stało z nami jeszcze z 10 osób w tym jeden Turek, który w prawej ręce trzymał torbę wypełnioną papierem toaletowym. Popatrzyliśmy na siebie i zgodnie powiedzieliśmy, a my w Turcji kupiliśmy tylko 4 rolki na dwie osoby ;)

Irański duty free shop - o alkoholu zapomnij!
Irański duty free shop – o alkoholu zapomnij!

Nagle brama irańska otwarła się i zaraz za nią zajął się nami urzędnik irański mówiący po angielsku. Urzędasy doktoryzowały się nad naszą wizą, a my siedzieliśmy sobie w klimatyzowanej poczekalni, na przeciwko sklepiku wolnocłowego. Jeżeli takie miejsce kojarzy Wam się z tanim alkoholem to w wypadku tego sklepiku  to wyobrażenie nie pokrywa się z rzeczywistością. W sklepiku było kilka odkurzaczy, sokowirówka i telewizor, w każdym razie zaopatrzenie miał marne jak na duty free shop, a poza tym i tak był zamknięty.
Nagle zafrasowany urzędas przybył do nas z pytaniem dokąd jedziemy po Iranie, na co my odpowiedzieliśmy, ze do Chin, nie chcąc martwić go słowem Pakistan, Pan pokiwał głową ze zrozumieniem i poszedł. Wrócił jednak za 5 minut i zapytał którym przejściem granicznym z Iranu chcemy przejechać do Chin…  No cóż, wyjaśniliśmy człowiekowi, że takie przejście nie istnieje i że przejeżdżamy do Chin przez Pakistan. Urzędnik odetchnął z ulgą, że nic się w Iranie pod względem granic nie zmieniło i oddał nam  podstemplowane paszporty.

Po wyjściu z budynku od razu obsiadły nas „rekiny” proponujące wymianę pieniędzy po bardzo „atrakcyjnym” kursie. Wymieniliśmy tylko kilka dolarów na bieżące potrzeby i ruszyliśmy przed siebie. Po drodze mijaliśmy piknikujące na kocach wycieczki starszych ludzi, oczywiście wszystkie kobieciny szczelnie owinięte w czadory.

Pierwsze kroki w Iranie stawiamy niepewnie: nieznany teren, brak znajomości języka, zupełnie inna, obca nam kultura. Mimo, że się przygotowywaliśmy do tego momentu psychicznie i merytorycznie to jednak przez chwilę czuliśmy się jak zagubione baranki. Nie trwało to długo, bo zorientowaliśmy się, że można mniej więcej dogadać się po angielsku, ludzie są bardzo pomocni i w ogóle nie taki diabeł straszny.

W przygranicznej miejscowości Maku spotkaliśmy Irańczyka, który świetnie mówił po niemiecku i pomógł nam w zakupieniu biletów na autobus do Tabriz, sam też jechał tym autobusem, ale aż do Teheranu.

Jest i wjazdowa pieczątka do Iranu :)
Jest i wjazdowa pieczątka do Iranu :)

Niestety w Tabriz okazało się, że nie mamy noclegu, mimo, że wcześniej dogadaliśmy się z osobą z Hospitality Club. Zdarza się. Przejęty naszym losem inny spotkany w autobusie Irańczyk postanowił załatwić nam lokum u swoich przyjaciół, bo sam nie miał warunków do przyjmowania gości. Ten wariant też nie wypalił i nasz dobroduszny Irańczyk krążył z nami po mieście taksówką szukając dla nas hotelu. Na koniec kiedy trzeba było zapłacić za przejazd, nasz Irańczyk powiedział, że zapłaci całą kwotę za taksówkę, ale z jego postawy (stał nieruchomo z rękami w kieszeniach) i tonu wcale nie wynikało, że chce to zrobić. My na to, że nie ma problemu, my zapłacimy, a on: OK i zapłaciliśmy. W tym momencie przypomniało nam się, że przecież w przewodniku czytaliśmy o tym , że Irańczycy czasem proponują, iż za coś zapłacą, albo, że za coś nie chcą przyjąć pieniędzy, ale wcale nie mówią tego serio i trzeba im odmówić, aby zachować się grzecznie i taktownie. Sama propozycja zapłacenia za coś, nawet jeśli wcale nie zamierzają tego robić, jest dla nich przejawem gościnności. Przywykliśmy już do tego. Oczywiście, czasem zdarza się, że rzeczywiście ktoś nie chce od nas pieniędzy za warzywa, chleb lub inne rzeczy tylko dlatego, że jesteśmy turystami. Taka kultura.

Wracając jednak do taksówki, udało nam się wynegocjować z taksiarzem połowę ceny, bo okazało się, że w bagażniku rozlała się butelka z benzyną i zalała cały mały plecak Andrzeja… Wieczór i poranek spędziliśmy na płukaniu rzeczy, które cuchnęły benzyną, ale za taksę zapłaciliśmy tylko dolara. Ach te wyrzeczenia ;)

Pierwsza noc w irańskim hotelu: w pokoju jest umywalka, ale ubikacja znajduje się na korytarzu i za każdym razem kiedy wychodzi się z pokoju za potrzebą trzeba pamiętać żeby zarzucić chustkę na głowę – w końcu  obowiązuje hidżab, czyli długie spodnie, bluza z długim rękawem i chustka na głowie. Ubiór w sam raz na 40-stopniowy upał.

Szczęśliwi, że tak gładko przeszło nam przekroczenie turecko-irańskiej granicy, udaliśmy się na spoczynek, a trzeba przyznać, że byliśmy po prostu skonani, toteż jak tylko głowa dotknęła poduszki odeszliśmy w ramiona Morfeusza.

Jutro czeka nas pracowity dzień: wymiana pieniędzy, zwiedzanie miasta i poznawanie irańskiej kultury oraz dwóch pięknych nieznajomych Iranek…

O autorze: Andrzej Budnik

Alternatywny podróżnik, zapalony bloger i geek technologiczny. Połączenie tych dziedzin sprawia, że w podróż przez australijski interior czy nowozelandzkie góry zabiera do plecaka drona, który pozwala mu przywieźć niepublikowane nigdzie wcześniej zdjęcia i oryginalne ujęcia wideo. Swoją duszę zaprzedał górom w północnym Pakistanie i tadżyckim Pamirze, które odkrywał podczas 4-letniej podróży lądowej przez Azję i Australię. Od wielu lat zaangażowany w aktywizację polskiego środowiska podróżniczego. Założyciel i obecnie współautor najstarszego, aktywnego bloga podróżniczego w Polsce – LosWiaheros.pl. Nominowany do Travelerów 2010 i Kolosów 2013. Zwycięzca konkursu Blog Roku w kategorii Podróże i Szeroki Świat w 2007 roku. Zawodowo licencjonowany pilot drona w firmie CrazyCopter.pl specjalizującej się w fotografii lotniczej i wideo z drona. Łącząc od lat pracę zdalną i podróże stara się promować styl życia określany Cyfrowym Nomadyzmem.

Podobny tekst

Czy palec boży to bujda na kółkach?

Do Aktau, miasta na zachodnim krańcu Kazachstanu, przyjeżdża się głównie po to, aby złapać prom do Baku, albo właśnie takim …

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *