Pierwszy raz zwrocilam na to uwage juz na dworcu w Boa Vista. Poczekalnia z krzeselkami, na nich pasazerowie oczekujacy na autobus – I wszyscy wpatrzeni w jeden punkt: w telewizor wiszacy przy suficie. Wszyscy z zapartym tchem sledza wydarzenia na ekranie – kolejny odcinek telenoweli. Niby nic w tym dziwnego, trzeba cos robic, czekajac na swoj odjazd. Calkiem to niezle wladze dworca pomyslaly. Ale…
Podchodze do barku kupic jakies kanapki – kelnerka zapatrzona w telewizor, stojacy na lodowce. Kanapki zrobila nie odrywajac wzroku od ekranu. Przynajmniej nie stracila watku. I jak to dobrze, ze sie nie pokaleczyla…
W recepcji hostelu, w ktorym spalismy, to samo – telewizor, a w nim telenowele. Obled jakis. Kiedy rowniez w restauracji wszyscy siedzieli I wpatrywali sie w kolejna telenowele (a moze te sama?), pomyslalam, ze przeginaja. Mialam juz powyzej uszu tych oper mydlanych. Wtedy nie wiedzialam jeszcze, ze na statku tez beda telewizory…
Wlaczone sa non-stop. Dwa na pokladzie do spania I jeden na gornym. Okropnosc. Zasypiam przy telenowelach I budze sie przy nich. Na dokladke wszystkie postaci na nich glownie krzycza i wrzeszcza. Ech… slow brakuje na wyrazenie tego.
Ponoc jesli wroga nie mozna pokonac, to nalezy sie do niego przylaczyc. Z checia, gdyby byly hiszpanskojezyczne. Wtedy I podstawowe zwroty byl moza bylo przyswoic. Niestety co mi po portugalskim, tylko pomiesza mi sie wszystko… Uzbrajam sie zatem w cierpliwosc. Bo co mi pozostalo?
A wiecie co jest najgorsze? Po kilku dniach na statku i mnie zaczela akcja wciagac. A przynajmniej na tyle, ze odrozniam poszczegolne telenowele.