Kiedy długo przebywam w krajach, których języka nie znam, nie zwracam uwagi na docierające z każdego kąta informacje. Nie rozumiem o czym mówi gadająca głowa w indonezyjskiej telewizji, nie wiem o czym ludzie dyskutują w chińskim pociągu, nie mam pojęcia co w tajskiej knajpie przy śniadaniu żywo komentują siedzący obok miejscowi. Informacje nie docierają do mnie, bo nie rozumiem języka. Proste. Nie wiedziałam jaki to komfort dla umysłu dopóki nie wróciłam do Polski…
Kiedy długo przebywam w krajach, których języka nie znam, nie zwracam uwagi na docierające z każdego kąta informacje. Nie rozumiem o czym mówi gadająca głowa w indonezyjskiej telewizji, nie wiem o czym ludzie dyskutują w chińskim pociągu, nie mam pojęcia co w tajskiej knajpie przy śniadaniu żywo komentują siedzący obok miejscowi. Informacje nie docierają do mnie, bo nie rozumiem języka. Proste. Nie wiedziałam jaki to komfort dla umysłu dopóki nie wróciłam do Polski.
Pośród natłoku docierających do mojego ucha informacji ciężko wychwycić coś wartościowego. Nie oglądam telewizji, nie słucham radia, pobieżnie przeglądam gazety i nie wdaję się w dyskusje o polityce. Dlatego będąc teraz w Polsce często uciekam w czytanie książek i to najczęściej o krajach, które już odwiedziliśmy. Nie ukrywam, że najchętniej sięgam po książki o Australii i o Aborygenach.
Dość niespodziewanie w moje ręce trafiła książka „Ostatni koczownicy”, którą napisał Australijczyk W.J. Peasley. Już tytuł sugeruje, że rzecz jest o Aborygenach, których życie i zwyczaje tak bardzo mnie interesują. Z wielką radością zabrałam się do czytania.
W książce opisano prawdziwe zdarzenia, które miały miejsce w latach 70-tych ubiegłego stulecia. To poruszająca historia pary Aborygenów z plemienia Mandildjara, którzy byli ostatnimi koczownikami na terenie Pustyni Gibsona. Jako młodzi ludzie Warri i Yatungka złamali prawo plemienne wg którego nie powinni tworzyć związku. W obawie przed karą uciekli więc od swojego plemienia.
Podczas gdy grupy Aborygenów zaczęły opuszczać trudne do życia tereny pustynne i osiedlali się w specjalnie stworzonych rezerwatach, Warri i Yatungka zdecydowali się na samotne życie daleko od cywilizacji „białych”. Prowadzili koczowniczy tryb życia prawie do końca swych dni.
„Ostatni koczownicy” jest relacją autora W.J. Peasley’a, który odbył podróż na Pustynię Gibsona w 1976, gdy Australię nawiedziła susza stulecia. Jego zadaniem było odnalezienie aborygeńskiej pary, aby uratować ich przed śmiercią z pragnienia i braku pożywienia. W tych poszukiwaniach nieocenionej pomocy udzielił mu dawny przyjaciel Warri’ego – Mudjon.
Książka jest kopalnią wiedzy o ciężkim życiu w australijskim outback’u. Wiele też można się dowiedzieć o aborygeńskich zwyczajach i tradycjach, którym często towarzyszą tajemnice, niedopowiedzenia… Sporo tu szczegółowych opisów pustynnego krajobrazu, dzięki którym można łatwiej sobie wyobrazić miejsca, w których rozgrywa się akcja. Zdarzają się akcenty humorystyczne tak typowe dla australijskich aborygenów.
Mimo, że początek książki może wydawać się nieco nużący, jeśli kogoś nie interesują osiągnięcia Europejczyków w wytyczaniu tras po australijskim interiorze, to już sama relacja z podróży Peasley’a jest fascynująca i wciąga momentalnie. Natychmiast można poczuć się uczestnikiem tej wyprawy, albo co najmniej jej świadkiem.
Autor do końca nie jest pewien czy sprowadzenie pary Aborygenów do rezerwatu jest dobrym pomysłem, nawet w obliczu tego, że zostawienie ich na pustyni byłoby skazaniem ich na pewną śmierć. Stwierdza też, że wraz z odejściem Warri i Yatungka – ostatnich koczowników, zamyka się pewien rozdział historii, kończy się pewna era. Faktycznie, czytając tę poruszającą opowieść, ma się poczucie, że jest się świadkiem końca tej ery.
Uwielbiam taki moment w teatrze, gdy spektakl się kończy i zanim pojawią się pierwsze oklaski, na sali rozbrzmiewa cisza. Taka cisza cała wypełniona myślami, wrażeniami i emocjami widzów. Tak samo, kiedy po przeczytaniu dobrej książki nie mogę od razu podnieść się z fotela, bo trwam jeszcze w rzeczywistości, która się właśnie skończyła. „Ostatni koczownicy” to właśnie taka książka. Nie można jej zamknąć i powiedzieć „fajna”, odłożyć na półkę i o niej zapomnieć. Historia Warri i Yatungka jest poruszająca sama w sobie, ale ma też wymiar symboliczny i prowokuje do rozmyślań o tym czym jest miłość do drugiego człowieka, do tradycji, do miejsca w którym się żyje i do siebie samego.
Książka „Ostatni koczownicy” wywarła na nas silne wrażenie. Andrzej zaczął od razu negocjować z Wydawnictwem Bez Granic i wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że dostaniemy trzy książki do rozdania dla naszych czytelników. Wszystko dzieje się dość szybko, więc jeszcze formuły konkursu nie wymyśliliśmy, ale zaglądnijcie tutaj jutro – konkurs już trwa! Uwierzcie, warto ją mieć.
Intrygująca recenzja. Czy ksiązka jest dostępna w Empiku? Chętnie ją przeglądnę i być może kupię. W wakacje wybieram się na miesiąc do Darwin i okolic.
Nie jestem pewna czy jest obecnie w Empiku, ale była w Matrasie. Jest też opcja, że możesz ją wygrać na naszym blogu jutro lub pojutrze :)
Do Darwin mam duży sentyment, to bardzo specyficzne miasto, poznaliśmy tam wielu ciekawych ludzi.
Jestem właśnie w Perth. Oglądałem kilka filmów na temat Aborygenów lecz ciągle ich nie rozumiem. Widzę ich zwykle zapijaczonych w parkach i zastanawim się czy można do nich dotrzeć, porozmawiać, czy chcą mieć oni jakikolwiek kontakt z nami? Chętnie przeczytam tę książkę, gdy wrócę do Polski. Zdecydowanie za słabo przygotowałem się do tego pobytu w Australii.
Nie byłam akurat w Perth, ale wiem o czym mówisz. Problem Aborygenów jest złożony i nie ma jednego dobrego rozwiązania. Ci zapijaczeni ludzie, których widzisz na ulicach miasta to smutny efekt kolonizacji, często to potomkowie „skradzionego pokolenia”. BTW Aborygeni nie znali alkoholu, to my biali przywieźlismy go do Australii…
Jeśli faktycznie chcesz dowiedzieć się czegoś o samych Aborygenach ich zwyczajach polecam dodatkowo ksiązkę „Australijczycy” Przemysława Burcharda.
Rzeczywiście, nie rozumiejąc co się dzieje, mówi na około można sobie jakoś spokojniej egzystować. Do tej pory nie spojrzałem na to z tej strony. pozdr
Podrozuje wlasnie po Australii. Bylam w Sydney, Canberra i Melbourne, ale to w Adelaide znalazlam South Australia Museum z konkretnymi zbiorami kultury aborygenskiej. I choc male to naprawde warto poszperac- nawet przez neta. Aborygenii rzeczywiscie byli brutalnie potraktowanii przez bialych. Pijani i na zasilkach sa wg mnie ofiarami durnego australijskiego systemu- dac im kase na alkohol i niech cicho siedza. Mnie zdumilo jak malo tej kultury w Oz pozostalo-przeciez jest to tak niesamowicie bogata i zroznicowana spolecznosc odkryta ponad sto lat temu-chocdoglebnie poznawana odlat50. Malo jest tego aborygenskiego klimatu tutaj a jak cos jest to masz wrazenie jakby bylo na sile. Maly fake. Stad doceniam maori i ich walki o ziemie/aborygenii tez ostatnio podjeli/ ale ich determinacja moze wynikac z tego, ze pochodza z wojowniczych plemion .wiem od mieszkajacych w australii przyjaciol, ze aborygenii sa z natury mili, ale takich szukaj w outbacku tylko. Aborygenii w miastach unikaja kontaktu wzrokowego-nie lubia tego-co pewnie wynika z przykrych doswiadczen..
W kazdym razie z antropologicznego punktu kultura i spolecznosc aborygenska jest fascynujaca. Choc maori bardziej mnie osobiscie fascynuja( haka dance albo maoryskie reagge-genialne!)
Jestem w oz od dwoch miesiecy i aborygenow nie spotykam na ulicy, wiem ze sa troche wyalienowanii i samemu musisz do nich dotrzec- ale skads sie to wzielo. Jezdzac stopem po nz slyszalam historie bezprawnych morderstw na aborygenach jeszcz w latach 70. .. mysle ze mocno im skopano tylki.
Problem aborygenow dopelnia moj obraz australii jako kraju zamknietego, ignoranckiego i nietolerancyjnego.
Jesli tu traficie nie odpuszczajcie Nowej Zelandii- kapitalne miejsce dla fascynatow Islandii, Szkocji itp.
Pozdrawiam dzis z Adelaidy
Marta
Cześć Marta! Dzięki za Twój obszerny komentarz i podzielenie się swoimi obserwacjami – mamy bardzo podobne. Do Nowej Zelandii na pewno jeszcze zawitamy. Ostatnim razem inne priorytety wzięły górę. O Maori nie wiemy zbyt wiele, choć słyszeliśmy sporo pozytywnych opinii, to jeśli tam zawitamy to na pewno połączymy wizytę w NZ z mniejszymi wyspami na Pacyfiku, aby obraz był pełniejszy.
W Adelajdzie jest taka fajna knajpa polska: http://www.mamaspierogi.com.au/ – gdybyś tam „włożyła głowę”, to pozdrów proszę właścicielkę od pary Polaków, którzy dwa lata temu rzucili się jak dzicy na jej przepyszne pierogi :)
Kurde adrzej w podrozy jestem i kompletnie zapomnialam o waszym blogu. Ciesze sie na nasze wspolne poglady w tym temacie. Anyway do zobaczenia kiedys. Ps. Wlasnie sie do Birmy. Myanmar szykuje i laze z waszymi wydrukowanymi artykulami. Betel nut kusi zeby sprobowac i wymiana kasy to bedzie cos! Moze tym razem uda mi sie kogos pozdrowic? Bezpiecznej podrozy!
Alicja mam pytanko polecacie w SA czy NT jakieś dobre muzeum czy inną instytucje kultury gdzie można dowiedzieć się czegoś ciekawego o kulturze Aborygenów? Wiem że w każdym mieście coś można znaleźć ale chodzi mi o coś sprawdzonego. W zamian pozdrowimy właścicielkę pierogarni bo w Adelajdzie będziemy za jakieś 10 dni :)
Najlepsze wg mnie są miejsca, gdzie Aborygeni kiedyś żyli i śaldy tego pozostały do dziś. Tam można dowiedzieć się najwięcej. W Uluru, zaraz przy samej skale jest świetne centrum informacyjne, warto tam spędzić więcej czasu. W Parku Narodowym Kakadu można się załapać na oprowadzanie po poszczególnych miejscach, gdzie przewodnicy też sporo opowiadają o Aborygenach, ich zwyczajach i kulturze.