W końcu przeszedł czas, żeby poznać jakieś nowe zakątki wschodnich Chin. Wyjechaliśmy więc z Szanghaju, zabierając ze sobą Jaśka, do Suzhou i Nanjing, czyli prowincja Jiangsu. Nigdy nie poświęciłem jej więcej uwagi niż sam tranzyt do/z Szanghaju. Jednak teraz widzę, jak dużo ominąłem, bo oba miasta są sympatyczne.
Co prawda o Suzhou to Wam dużo nie opowiem – przeżywałem tego dnia największy kryzys grypy, jaka mnie dopadła po przemarznięciu na Przełęczy Kunjerab. Alicję rozłożył już w Kaszgarze, a mnie dopiero u Magdy w Nantongu. Jednak właśnie to był jak na razie najgorszy odcinek naszej podróży – rozwalone zdrowie i do tego fiasko przejazdu do Nepalu przez Tybet. W myślach przeklinałem te cholerne chińskie procedury graniczne, które sprawiły, że marzliśmy na ponad 5 tys. metrach n.p.m. na przełęczy już pokrytej śniegiem, zamiast siedzieć w busie – co to komu przeszkadzało? Heh… takie reguły od początku pokazujące, kto w tym kraju rządzi i ustala reguły, ale zostawmy to na razie.
Na Suzhou poświęciliśmy niecały dzień, bo zdawaliśmy sobie sprawę, że pogoda brzydka. Kanały, z których to miasto słynnie raczej nie wywrą na nas żadnego wrażenia w tej sytuacji, więc tylko szwendaliśmy się bez celu po mieści. Jakieś pagody, świątynie, parki – mało z tego pamiętam. Rozpalone oczy, zatkany nos i notoryczne osłabienie maksymalnie zmniejszyło moją percepcję. Do tego deszcz, chłód i zewsząd masa ludzi – to nie są warunki, w których człowiek może poznawać nowe miejsca, a już na pewno nie jest to wymarzony czas na chorobę. Zamiast wchłaniać, co daje nowe miejsce szukałem kolejnego McDonalds’a czy KFC, które kojarzyły mi się z ciepłym i suchym miejscem. Z perspektywy na to patrząc widzę, że popełniliśmy błąd, zamiast zostać jeszcze w Szanghaju i wyleżeć grypę…
Późnym popołudniem doczłapaliśmy na dworzec kolejowy w Suzhou i skierowaliśmy się w stronę Nanjingu. Z Jaśkiem było dużo łatwiej bo Mistrz-Wolland wymiata po chińsku i nie musieliśmy się o nic martwić. Kupował bilety, załatwił spanie, dogadywał jedzenie w chińskich knajpkach. To był ogromny plus i sporo mnie odciążył, za co mu chwała i dzięki Przyjacielu :)
Wylądowaliśmy w hostelu, który był w remoncie i… ach to sobie zostawię na koniec tego artykułu, bo to prawdziwa perełka :D
Zaaplikowana wieczorem prawie śmiertelna dawka wszelkiej maści leków i dwa ząbki chińskiego czosnku „na {joomplu:1768}żywca” do tego stopnia poskutkowały, że kolejne 3 dni z Nanjingu pamiętam dużo lepiej niż Suzhou. Pogoda dalej nas nie rozpieszczała, ale było trochę lepiej. Ładne parki, fajne świątynie, mało turystów ze względów na low-season dawały spore perspektywy na te 3 dni, które zaplanowaliśmy sobie na Nanjing. Xuanwu Lake Park zaskoczył mnie dość mocno, a raczej traktowanie listopada jako szczyt sezonu i wyższej ceny za bilet wstępu do parku mocno mnie rozśmieszyło. Nie pojęta jest logika chińska. Mimo to było tam całkiem przyjemnie. Park ze sztucznymi zwierzątkami, do których można sobie postrzelać (taka edukacja najmłodszych!!!), Chińczyk z latawcem, motor z oryginalnym tłumikiem, no i oczywiście skała, woda i kamień, o której pisałem przy okazji Pekinu.
Nawet chwilami wychodziło słoneczko, co sprawiło, że naszą trasę przedłużyliśmy o okolice Murów Miejskich z czasów dynastii Ming i Świątyni Jiming. Najstarszą i najbardziej aktywną świątynię buddyjską w Nanjing. Chińskie daszki przypruszone śniegiem, Chińczycy odpalający kadzidła przed Pagodą i właśnie dość ciekawy widok z samej pagody sprawiły, że poznałem inny – zimowy – wymiar Chin, którego do tej pory nie byłem świadom. Gdybym jeszcze był w pełnej dyspozycji fizyczno-mentalnej, to można by wyciągnąć z tego miasta jeszcze więcej, ale i tak było nieźle.
Następnego dnia było dużo ładniej i cieplej. Świątynia Konfucjusza, którą o zgrozo wszyscy w trójkę pomyliliśmy dnia poprzedniego z Muzeum Historycznym Królestwa Niebiańskiego Taipingów… co w prawiło nas w niezły humor i zaczęła się tzw. głupawka – mierzenie się z dzwonami w postaci wchodzenia pod nie, przymierzanie chińskich wdzianek i oswajanie chińskich piesków ;) Było zabawnie! Adidogs na koniec rozbawił mnie do rozpuku :)
Przyszedł jednak też czas na chwilę refleksji – Muzeum Masakry w Nanjing. To szczególnie miejsce dla Chińczyków – nie da się tego ukryć. Od Japończyków, którzy napadli Chińczyków w 1937 roku doznali okropnych krzywd, co dość wyraźnie podkreśla liczba ponad 300 tys. zabitych mieszkańców miasta czy to w masakrze grupowej czy w indywidualnych egzekucjach. Ale… no właśnie w Chinach musi być zawsze jakieś ALE. Sposób w jaki to wszystko jest pokazane i chińska propaganda anty-japońska woła o pomstę do nieba. Nóż w kieszeni mi się otwierał jak to wszystko czytałem, oglądałem i z każdym następnym krokiem coraz bardziej brało mnie na wymioty. Czy nie można tego przekazać w normalny sposób? Oczywiście zbrodnia jest ewidentna i to żadnej dyskusji nie podlega, ale sposób w jaki jest to pokazane uwłacza godności ludzi, którzy tam zginęli. Chcąc być jednak obiektywnym, muszę jednak oddać Chińczykom pokłon za sam sposób wykonania tego muzeum. Widać, że kosztowało ono dużo i zebrano sporo eksponatów oraz dowodów zbrodni. Nie zmienia to jednak faktu, że przesiąknięcie, znaną nam z czasów PRLu (świetnie pokazaną w muzeum w Kozłowce), propagandą niweczy w moich oczach w dużej mierze ten wysiłek. Niestety tego jednak Chińczycy pewnie sami nie dostrzegą, bo jak? Smutne to. Tak czy siak, wizytę w tym muzeum na prawdę polecam. Uczy sporo i otwiera jeszcze bardziej oczy na Chiny.
Po wyjściu z tego muzeum moje myśli pobiegły w stronę Xinjiangu i wypędzania Ujgurów z ich domów w Kaszgarze. Powolnej acz stopniowej neokolonizacji, której głównym celem na prowincji są złoża ropy naftowej i gazu, a w miastach stworzenie sytuacji, aby to Ujgrurzy na swoich terenach stali się mniejszością narodową w pełnym tego słowa znaczeniu. Czy Ujgurom kiedyś ktoś takie muzeum wystawi? Czy ich obecne krzywdy i łamanie praw człowieka czymkolwiek się różni od tego, co Japończycy w 1937 roku zafundowali ludności Nanjingu? Szkoda słów, ale warto o tych ludziach wiedzieć i mówić o krzywdach jakich doznają. Tyle możemy dla nich zrobić, bo co więcej?
Dzień trzeci i ostatni w Nanjingu to bardziej turystyczne i komercyjne miejsca miasta – kanały, uliczki z {joomplu:1692}kramami. Małe zakupy w postaci w końcu nie przeciekającej butelki na chińską herbatę, która do tej pory sprawdza się świetnie, choć już porosła ładnymi glonami ;) Za daleko się nie oddalamy, bo Jasiek po południu wraca do Szanghaju, a my wieczorem jedziemy do Xiamen, co będzie raczej sporym sprawdzianem naszej wytrzymałości – ponad 30 godzin w najtańszej klasie hard-seat. I w sumie na tym, mógłbym zakończyć naszą relację z prowincji Jiangsu, ale zostaje jeszcze wcześniej wspomniany hostel.
Mieliśmy przyjemność spać w dormitorium, bo najtańsze i dość ciepłe jak 8 osób nachucha, a to było wtedy ważne. Można też się zintegrować z innymi podróżnymi, a jednym z nich był Chińczyk-podróżnik. Ogólnie to Chińczycy podróżują z wycieczkami pakietowymi, więc ten chłopak od początku wywarł na mnie pozytywne wrażenie – moja zasada nr w Azji: „nigdy nie podążaj za masą”, co on realizował :) Ale… to chińskie ALE musi wkraść się znów w moją europejska logikę. Gdy dowiedział się, że jedziemy do Xiamen, zapytał z naturalnym zdziwieniem: „Ale po co Wy tam teraz jedziecie?” Nie ukrywam, zbił mnie z tropu. „Co jakaś epidemia AH1N1 ma tam swoje epicentrum” – pomyślałem. Jednak Chińczyk szybko rozwiał moje czarne obawy dodając chwile potem: „Przecież tam teraz nikt nie jeździ, nikogo tam nie ma. Nie ma tłumów na plażach i na wyspie! Po co więc tam się pchać?” Moje zdziwienie i radość zarazem szybko mnie otrzeźwiły. W duchu pomyślałem: „Yes, yes, yes”, a nie chcąc urazić uczuć naszego kolegi odparłem: „No tak, faktycznie może być tam trochę nudno, ale mamy już bilety na pociąg. Taki pech!” ;)
Teraz będzie jednak lepsze. Wymiana pościeli w chińskich hostelach :D Jeśli myślicie, że za każdym razem jest to dokonywane, to polecam filmik poniżej. Głośniki na max, bo komentarz Jaśka wyśmienity.
Tak wiem, i tak ta pościel jest czysta jeśliby porównać ze standardami Indii (!!), ale szczerość i brak jakichkolwiek skrupułów Chińczyków, którzy zapewniają, że zawsze jest czyste i pachnące, mnie rozwala. Teraz już jestem pewien, że to kolejne banialuki. Aaaa hostel, o którym mowa, jak dziś sprawdzałem, już został usunięty z sieci HiHostels.com – jakoś mnie to nie dziwi.
To tyle ze wschodniego wybrzeża, czas na dobre uciec zimie. Już prawie tydzień ją mamy w Chinach, więc zdecydowanie za długo. „Wiosna, wiosna… wiosna ach to Ty” :) Jedziemy do Xiamen.