W pociągu do Xiamen mieliśmy okazję poobserwować w jaki to sposób Chińczycy zabijają nudę w trakcie długiej podróży. A trzeba przyznać, że czasu na te obserwacje mieliśmy sporo, bo podróż z Nanjing do Xiamen trwała 32 godziny.
Hard seat, to najtańsza klasa chińskiego pociągu. Nazwa mówi sama za siebie. Do pociągu wsiedliśmy ok. godziny 22, zmęczeni zwiedzaniem zaśnieżonego Nanjingu. Właściwie tylko zjedliśmy kolację w postaci chińskiej zupki i ułożyliśmy się do spania. Na szczęście pociąg nie był pełen, więc mieliśmy dla siebie więcej miejsca niż zwykle. Poza tym czuwał nad nami młody konduktor, który co jakiś czas upewniał się, czy jestem dobrze nakryta moją polarową bluzą. W pewnym momencie przebudziłam się i zobaczyłam z przerażeniem, że konduktor bawi się moją „empetrójką”. Kiedy ten spostrzegł moje niezadowolenie oddał mi ją z uśmiechem mamrocząc coś po chińsku. Tutaj muszę dodać, że w Chinach jest to normalne. Ktoś bierze sobie rzecz należącą do Ciebie, ogląda ją sobie i po chwili oddaje, ale ja jakoś nie mogłam się do tego przyzwyczaić. Poza tym zawsze może zdarzyć się tak, że ta rzecz do mnie nie wróci… wolę więc reagować od razu. Ale żeby konduktor w chińskim pociągu okradał zagranicznych pasażerów… to absolutnie nie jest możliwe.
Podróż, mimo tego, że długa, minęła nam dość szybko, m.in. dzięki temu, że na mp3 słuchamy sobie audiobooków – tym razem padło na opowiadania Frederica Forsytha i przygody Herkulesa Poirot :) Poza tym obserwacja Chińczyków, też doskonale zabija czas. A co takiego robią? Godzinami potrafią grać w karty i bardzo się przy tym emocjonują, spożywają niezliczone kilogramy, czy też litry zupki chińskiej, obgryzają kurze łapki cmokając przy tym ze smakiem, prowadzą żywiołowe dyskusje, masują się na wzajem, ćwiczą i obserwują każdy nasz ruch. W takim pociągu trzeba wiedzieć z kim się zaprzyjaźnić, bowiem zaprzyjaźniony Chińczyk będzie chciał Cię częstować tym co ma, a najczęściej są to właśnie kurze łapki, czarne jajka, lub kawałki suszonego mięsa nieznanego pochodzenia… odmówić nie wypada! My zakolegowaliśmy się tym razem z Panią, która miała tylko mandarynki. Uff! Choć jak Andrzej czasem przypomni gest Chińczyka i obdarowanie śmierdzącymi jajami, to aż na mdłości bierze. Jak z takie sytuacji wybrnąć?
W Xiamen czekała na nas Susan – Chinka, którą poznaliśmy przez CouchSurfing. Cieszyliśmy się, że wreszcie trafimy do prawdziwego chińskiego domu bez żadnej ściemy. Kiedy dotarliśmy na miejsce okazało się, że Susan mieszka sama w 3-piętrowym domu, urządzonym na modłę europejską, a w dodatku 2/3 budynku wypełnione były chińskimi ceramicznymi ozdobami bożonarodzeniowymi.
Susan to młoda bizneswoman, która eksportuje ceramiczne ozdoby do Europy. Nie jest to jednak kiczowata masówka, a zaprojektowane głównie przez nią samą dekoracje świąteczne w dobrym guście, które trafiają do Europy. Jest ona bardzo sympatyczną, wrażliwą osobą i miło się z nią rozmawia. Zresztą świetnie mówi po angielsku. Niestety akurat trafiliśmy na jeden z najpracowitszych okresów w roku i nie mogła poświęcić nam za wiele czasu. Mimo to, wygospodarowała dla nas dwa wieczory. Jeden wieczór, żeby pokazać nam Xiamen nocą, kiedy to po spacerze uliczkami spokojniejszej części miasta poszliśmy na kolację do prawdziwej włoskiej restauracji prowadzonej przez prawdziwego Włocha. Może dla Was to żadna atrakcja, ale dla nas ta kolacja była jak bajka!
Co prawda nie jadamy codziennie w tego typu restauracjach, ale raz na jakiś czas pozwalamy sobie na taki luksus. Andrzej oczywiście zamówił swoje ukochane calzone. Następnego dnia Susan zaprowadziła nas na obiad do osiedlowej knajpki, gdzie z kolei można było posmakować dobrej chińskiej kuchni dosłownie za grosze, a wieczorem Andrzej z Susan zaczęli dyskutować o ebiznesie. Rozmowy trwały dość długo. Padały przykłady stron i sklepów internetowych – oboje byli w swoim żywiole. Zarówno Andrzej i Susan podsunęli sobie trochę ciekawych pomysłów, które zostały skrzętnie zanotowany – ot inne spojrzenia na biznes. Ciekawe doświadczenie. Na koniec wieczora zupełnie przez przypadek wyszło, że Susan nie może poradzić sobie z chińskimi filtrami internetowymi, więc Andrzej coś tam zainstalował i Facebook ruszył. Żebyście widzieli radość Susan, która niemal z miną małego dziecka zaczęła kontaktować się ze swoimi znajomymi z Europy :)
Miasto zwiedzaliśmy sami, a jest tu kilka atrakcji, np. malowniczo położona świątynia South Putuo, kampus uniwersytecki, wyspa Gulangyu z kolonialną architekturą i uzdrowiskami. Xiamen jednak podobało nam się najbardziej ze względu na to, że było tam po prostu ciepło! Wreszcie uciekliśmy zimie.
W świątyni South Putuo można było zauważyć dość ciekawą chińską dyscyplinę sportową – rzucaniem pieniążkiem do celu. Zasady są takie: w ręku trzymamy monetę, którą trafić należy np. do okienka miniaturowej pagody, do napisu wyrytego w skale lub do buzi ryby z kamienia znajdującej się w przyświątynnym jeziorku. Chińczycy mają przy tym dużo frajdy :)
U Susan wreszcie sobie porządnie odpoczęliśmy i wygrzaliśmy się na tarasie. Z chęcią zostalibyśmy tu dłużej, ale ileż można wykorzystywać czyjąś gościnność. Poza tym czeka na nas jeszcze cieplejszy Kanton, gdzie podobno największym przysmakiem są psy i koty… Andrzej już zaciera ręce… fujj!