W wyspie Borneo jest jakaś magia. Podobna do tej, która wyzwala się we mnie, gdy myślę o Amazonii. Dziwne uczucie podniecenia stawało się coraz bardziej wyraziste im bliżej byliśmy brzegów Borneo. Wcześniej jednak, podczas prawie 400 mil żeglugi z Bali do Kumai było sporo emocji.
Żeglowanie, powiedzmy sobie szczerze, było takie sobie. Źle wybrana godzina wypłynięcia w stosunku do prognozy pogody mściła się przez całą drogę. Można powiedzieć, że mieliśmy wiatr w stosunku 50:50. Płynięcie na silniku nie sprawia tyle samo frajdy, co przecinanie morza lekko przechyloną łódką z napiętymi żaglami. Temu stosunkowo nudnemu przemieszczaniu się pewien smaczek dodało wydarzenie, które miało miejsce tuż po mojej wachcie.
Była 5:07, gdy zrobiłem krzyżyk na mapie w miejscu, które podawał GPS. Przekazałem Tedowi dowodzenie żaglówką, mówiąc jaki mamy kurs, ile mil do jego zmiany i że jesteśmy na stosunkowo głębokim morzu bez żadnych raf czy wysepek w promieniu następnych kilkunastu mil. Zasnąłem po minucie.
Nagle słyszę, że ktoś wykrzykuje moje imię. Sen czy jawa? Głosy są jednak coraz bardziej wyraziste, więc podnoszę głowę, wstaję i patrzę do kokpitu. Ted macha do mnie jednoznacznie – coś się dzieje niedobrego.
Wyskakuję do kokpitu , odwracam się w stronę dziobu łódki i widzę… wysepkę, w którą idealnie mierzymy. Ściągam żagle i pytam Teda – WTF? On odpowiada, że stara się ją od pewnej chwili wyminąć, ale chyba prąd nas znosi i nie może sobie poradzić, a na dodatek na porcie mamy jeszcze jakiś statek. Zbiegam do mapy i zrzucam szybko plot – nic do jasnej cholery nie ma w okolicy. Jesteśmy na otwartym morzu. Ostatnim obiektem, w który mogliśmy się wpakować była platforma wiertnicza siedem mil za nami. Oświetlona jak choinka, była widoczna naprawdę z bardzo daleka, tego nie da się nie zauważyć.
Ted wrzuca bieg, pełna do przodu i staramy się opłynąć tę wyspę od strony statku, który widzimy, bo wydaje się logiczne, że tam jest bezpiecznie głęboko. Gdy sytuacja zostaje opanowana, wychodzę na pokład i gapię się w to coś na środku morza. Przyzwyczajam oczy, zbieram ostrość i zaczynam dostrzegać jakieś regularne linie. Kurde, jakieś dziwne skały – myślę sobie i dalej się gapię w to coś, co powoli będziemy opływać i zostawiać na naszej sterburcie.
„Ted, nie sądzisz, że ta wyspa wygląda jakoś sztucznie?” – pytam, żeby potwierdzić swoje spostrzeżenia. Ted zastyga, patrzy przed siebie i zmienia kurs o 180 stopni. Byliśmy około 15 metrów od uderzenia w metalową linę, która łączyła statek na naszym porcie z potężną barką z węglem na naszej sterburcie. Zero świateł, zero oznaczeń, nic. Gdy wstało słońce, jakieś 20 minut później, dokładnie było widać statek ciągnący barkę na około 200 metrowej metalowej linie. Gdybyśmy się w nią wpakowali to z dużą dozą prawdopodobieństwa przecięlibyśmy jacht na pół i moglibyśmy wskakiwać na górę węgla, jako miejsce ucieczki z tonącego jachtu. Mapa nie kłamała.
Padłem na koję ledwo żywy. Tym razem nie mogłem zasnąć po takiej dawce adrenaliny, nie było to proste. A to nie koniec na dziś, bo zanim zakotwiczymy jednak w Kumai musimy pokonać jeszcze jedną przeszkodę – ujście rzeki Kumai do morza to szerokie rozlewisko, które tuż przed gardłem jest bardzo płytkie.
Ted po porannych przygodach z ruchomą wyspą decyduje, że ma dość stresów na dziś i zrzucamy kotwicę około 20 mil od lądu, na około 5 metrach głębokości. Alicja przyrządza pyszną kolację, a Ted pyta ją, gdzie tak dobrze nauczyła się gotować. Miód na serce, nie? Bez asekuracyjnej wachty kotwicznej, idziemy wszyscy spać, bo mimo wiatru, kotwica trzyma dobrze, a na 5 metrów głębokości wyrzuciliśmy 25 metrów łańcucha, więc mało prawdopodobne jest, abyśmy ciągnęli za sobą kotwicę. Problem tylko w tym, że zepsuty mamy podnośnik kotwicy i rano trzeba będzie wyrwać ją do góry rękami, co nie jest przyjemne.
Rano przyglądamy się dokładnie mapom, które wskazują na to, że będzie ciekawie. Płycizny od 1-2 m, a nasz kil sięga 2.2 metra. Po około 3 godzinach dopływamy do zielonej boi, która oznacza początek płycizn. Mamy 3 metry wody pod kilem – tutaj zaczyna się lekki stres. Widzimy jednak, że zbliża się do nas z przeciwnej strony jakiś jacht. Patrzymy przez lornetkę i dostrzegamy znajomych Australijczyków, których spotkaliśmy w Kupangu i na Lomboku. Chwytam za radio i wywołuję ich na 16 kanale. „Tutaj Haven, przeskoczcie na 17-tkę” – słyszę w odpowiedzi.
Trochę pozdrowień, ciepłych słów, głupich żartów. Strasznie miło jest spotkać gdzieś na morzu znajome twarze, a żeglarze mają to do siebie, że bez wyjątku wszyscy są dla siebie super mili i pomocni. To jest jedna z najfajniejszych rzeczy w żeglowaniu – można ZAWSZE na kogoś liczyć. Ann podała nam współrzędne na bezpieczne przepłynięcie ujścia rzeki do morza. „Najmniej mieliśmy 50 centymetrów pod kilem” – dodają na koniec. Popatrzyliśmy na siebie z trwogą w oczach, bo to oznacza, że będziemy mieć 30 cm zapasu, czyli znaną z życzeń „stopę wody pod kilem”. „Ej, chwila to się tylko tak mówi, chcemy mieć więcej” – wykrzykuję w myślach.
W Indonezji jest jednak pełno pomocnych ludzi, zarówno na lądzie, jak i na morzu. Minęliśmy pierwszy punkt i mamy około 1,5 metra wody pod kilem. Zbliżamy się do najpłytszego i nagle widzimy, że podpływa do nas drewniana łódeczka z wielkim silnikiem Yamahy. Lokalny rybak ze swoim (na oko 6-letnim synem) macha do nas chcąc pokazać „za mną, za mną”. Od dwóch mil zapisuję na podręcznym GPSie trasę, którą pokonaliśmy z nadzieją, że przyda się w drodze powrotnej. Po około 20-minutach rybak pokazuje gestem ręki „już tylko na wprost” i macha nam na pożegnanie. Dajemy mu w podziękowaniu T-shirt Sail Indonesia. Zapisana w GPSie trasa przypomina węża wijącego się w otchłani morza – ciekawie będzie w drodze powrotnej :)
Następne dwie godziny w górę rzeki nie przynoszą żadnych emocji, w końcu na zachodnim brzegu rzeki widzimy najpierw industrialną część Kumai, a chwilę później zabudowę właściwego miasta. Jest około 5 jachtów, a jak się potem okazuje za nami dopływa kolejne 10. Niezła flota się tutaj zebrała. Będzie zabawnie.
Industrialna część Kumai – co ona w ogóle tutaj robi? Zupełnie nie zgodne jest to z moim wyobrażeniem wyspy Borneo. Dymiące kominy na brzegu, ogromne barki z drewnem pływające po rzece. Stojące na morzu chińskie statki towarowe i mnóstwo dymu z wypalanej masowo dżungli pod plantacje palm oliwnych. Gdzie jest moje Borneo? Drugie po Amazonii płuca świata?
Decydujemy, że kolację zjemy na brzegu. Trzy dni bez nasi goreng sprawia, że robię się drażliwy. Czyżbym uzależnił się od ryżu? Przechadzamy się po mieście tuż przed zmrokiem, a moją uwagę przykuwa chmura ptaków latających wokół dziwnych betonowych budynków bez okien. Jak się później okazało są to specjalnie wybudowane kilku piętrowce dla jaskółek, które mają tam wić swoje gniazda. Zupy z jaskółczych gniazd są przysmakiem chińskiej kuchni. W Singapurze lub Hong Kongu podobno cena owej zupy sięga 40 USD, a kilogram jaskółczego gniazda kosztuje czasem nawet 1500 USD. Taką ilość można zebrać w około dwa miesiące, więc biznes jest bardzo opłacalny.
Po powrocie na jacht siadamy z Alicją na pokładzie i pod masztem otwieramy chłodnego San Miguela kupionego jeszcze w Makassar. W Kumai podobno handel piwem jest zabroniony, a czarnorynkowa cena dużego Bintanga zaczyna się od 50 tys. Rp. Cena żywcem wyrwana z Australii! ;) Gdy ustaje hałas portu i odpływa Pelni do Surabaya z zaciekawieniem wsłuchujemy się w jaskółczy ćwierkot. Generowane z taśmy jaskółcze odgłosy, mają zachęcić ich żywe odpowiedniki do przyfrunięcia i wicia gniazd w danym budynku.
Dźwięk ten jest bardzo wyrazisty i nie podoba się wielu ludziom. Szczególnie protesty podnoszą najbliżsi sąsiedzi, muezini i nauczyciele w szkołach. No bo wyobraźcie sobie żyć w jaskółczym świergocie puszczanym w pętli przez 24/7?! Prawa na razie (celowo) nie reguluje tej sprawy przepisami. Zapobiegliwi chińscy biznesmeni podobno przekupili kogo trzeba i dzielą się zyskami na bieżąco. Życie…
Do Kumai turyści przybywają chyba tylko z jednego powodu – orangutany. Park Narodowy Tanjung Puting to jedno z kilku miejsc na Borneo, gdzie można podziwiać te stworzenia jakże podobne do ludzi. Poza Borneo występują one tylko na Sumatrze, więc oczekiwanie na „wyprawę w dżunglę” raczej nas tylko rozczaruje. Ja tę 2-u lub 3-dniową (w naszym przypadku) wycieczkę nazwałbym postkolonialną podróżą przez coś, co kiedyś można by nazwać dżunglą, ale o tym będzie następnym razem.
PS: Wybaczcie, że tak długo nie pisaliśmy, a nie było kiedy i nie było jak się połączyć z Internetem. Jeśli podobał Ci się ten wpis, możesz (ale nie musisz) kliknąć w przycisk poniżej „Poleć” lub +1. Miło się robi, gdy wiemy, że Wam się podobało :)
Stesknilismy sie juz za wami. dobrze wiedziec ze u was wszystko ok. szkoda tylko ze skala na morzu okazala sie plywajaca 'wyspa’ a nie jakas urokliwa wysepka, zawsze by mozna bylo nazwac swoim imieniem:) Pozdrawiam was goraco i czekam na wiecej relacji z wyspy:)
Już się zaczęłam o Was martwić :P super że dobrze się bawicie :)
Jesteśmy cali i zdrowi! :)
Dobrze, że nic Wam się nie stało :)
O zupie z jaskółczych gniazd jakoś wcześniej nie słyszałam, ale już zgłębiłam wiedzę. Dzięki :)