Z Marvdasht wyjechaliśmy późnym popołudniem. Rodzina Keyvana nie chciała nas wypuścić, ale w końcu dali się przekonać. Wsadzili nas w współdzieloną taksówkę do Shiraz, za którą chcieliśmy zapłacić. „A skąd! Jesteście naszymi gośćmi i przyjaciółmi zarazem! My płacimy” – oburzyli się chłopcy. „Tylko po co na południe jedziecie. Tam jest niesamowity upał. To nie sezon” – podgadywali ciągle. Cóż, po prostu chcieliśmy zobaczyć Zatokę Perską…
Na dworcu w Shiraz czekał na nas brat Keyvana nazwany przez na „Młody” ;) Strasznie się cieszył, że nas jeszcze raz mógł zobaczyć, bo niestety musiał jechać na zaległy egzamin semestralny (przeniesiony w związku z protestami powyborczymi na uczelniach). My też się cieszyliśmy, bo bardzo go polubiliśmy – otwarty, młody :), świetnie mówiący po angielsku, elokwentny i obeznany w zachodnim świecie kultury i kina (z pamięci wymieniał polskich reżyserów i kompozytorów). Alicja by tu jeszcze dodała, że jest przystojny… :> Nie mnie to oceniać.
„Młody” też pyta: „Ale po co Wam ta Zatoka Perska, Bandar Abbas, wyspa Qeshm. Toż tam jest teraz piekło. Upały, wilgotność!” Bo chcemy zobaczyć. Brzmi nasza odpowiedź. Pogadaliśmy jeszcze chwilę i zaczęliśmy się żegnać. Gdy przyszła kolej na Alicję Młody ją uścisnął i ucałował w policzek. Patrzyliśmy z Michałem jak wryci na to. Dworzec autobusowy, pełno obcych ludzi, Irańczyk całujący w policzek zagraniczną turystkę! Chyba zostaliśmy zaliczeni przez niego do Rodziny, bo tylko w tym kręgu takie zachowanie w Iranie jest dopuszczalne. Dziwne mieliśmy uczucie odjeżdżając…na sercu nam się coś robiło (jakby to powiedziała moja Starsza Siostra)…
Dojeżdżamy rano do Bandar Abbas, stajemy w progu drzwi autobusu i oblewa nas lepka maź. Do tego ta maź jest przeraźliwie gorąca. Zatoka Perska latem! „O to im wszystkim chodziło” – pomyślałem. Było nieznośnie. I takie miały być nasze kolejny trzy dni.
Nawet najgorszy pokój w obskurnym hotelu na wyspie Qeshm, która była naszym celem, miał klimatyzację. My zadekowaliśmy się w „trójce z łazienką”. Obmyliśmy się z tej kleistej mazi, która wylała się na nas u wrót autobusu. Jakieś jedzenie i krótka drzemka. Dochodziło południe. Żar i wilgoć – nie wiem, które gorsze – tak dawały w kość, że cała wyspa wymarła. Dopiero około 16 zaczęło się coś dziać. I my wyleźliśmy z ukrycia. Portugalski port, muzeum, jakieś jedzenie po zmroku, bo to ciągle Ramadan. Przez dzień wszystko było pozamykane. Ambitny plan na jutro – miasteczko Loft i lasy namorzynowe autostopem, bo wynajęcie samochodu za drogie, motoru nie udało się wypożyczyć, a transport publiczny nie istnieje.
Wstajemy wcześnie rano, póki jeszcze chłodniej. Idziemy na wylotówkę z miasteczka, a raczej szukamy wylotówki próbując się dogadać z lokalsami. Nadaremno. Nagle stojąc na skrzyżowaniu z bezradnie opadłymi rękoma, w których była mapa, przewodnik i woda mineralna, zatrzymał się samochód i otwarło się okno: „What can I do for you” – wypowiedziane zdanie czyściutką angielszczyzną wypłynęło z luksusowego jeepa. Odparliśmy zgodnie, że szukamy wylotówki na Laft. „Wsiadajcie, podwiozę Was… do Laft. Jadę tam za 2 godziny” – odparł nieznajomy. Czekał na jakiś list, z którym miał jechać do swojej firmy koło Laft i chciał nas zabrać za dwie godziny. My jednak przeliczając szybko czas z przerażeniem stwierdziliśmy, że za dwie godziny będzie około 11 i upał zarazem, zaczęliśmy namawiać go, aby podwiózł nas tylko za miasto. Tak też uczynił prosząc zarazem o nasz numer komórki. „Zadzwonię, jak będę w Laft” – powiedział i zostawił nas na drodze. Złapaliśmy jakąś ciężarówkę, potem długo nic. Słabo nam szło, bo po Iranie stopem jeździ się ciężko, a jeszcze ciężej na wyspie, w której transport publiczny nie istnieje. W końcu zatrzymuje się białe auto, a w nim obok kierowcy siedzi Czech. Pytamy, gdzie jedzie i czy to stop. On na to, że do Laft i że to taxi. Pytamy ile płaci – za dużo, ale zaczęliśmy targować. Czech mówi, żebyśmy wsiadali, bo tu stop nie działa i tylko taxi można dojechać do Laft. Nie działa stop… hmm… „A jak myślisz, tu dojechaliśmy?” – pytam sąsiada. Zmierzył nas wzrokiem i zabiera się, żeby wysiadać z samochodu. „Jadę z Wami” – wykrzyknął. Kierowcy jednak się to nie spodobało, bo by nie zarobił. Zszedł więc dużo z ceny i pojechaliśmy do Laft. Trochę źli na siebie, bo było w planach ambitnie autostopem, a my na łatwiznę idziemy. Z drugiej jednak strony, coraz później się robi i zaraz będzie upał nieznośny.
Laft, to małe miasteczko, który żyje w zgodzie z dwoma rytmami natury: odpływami wody oraz mniejszymi lub większymi upałami wciągu dnia. Zaczęliśmy dreptać po mieście, porcie… wszędzie pusto. Klimat był niesamowity, wąskie uliczki, wszędzie piach, pachnie rybami i kończy nam się woda… Czech do tego łaził z wielkim plecakiem, bo wpadł na wyspę tylko na jeden dzień bez noclegu, więc delikatnie rzecz ujmując, wyglądał jak korytu rwącej rzeki… lało się z niego przeokropnie. Michał w pewnym momencie zażyczył sobie fotkę: „Andrzej, zrób mi zdjęcie, bo mi ludzie nie uwierzą, że tu taki upał panuje.”

Łazimy dalej po Laft. Dochodzi południe, skończyła nam się woda i zaczyna się robić nieciekawie. Wszystkie domy pozamykane, sklepy też. Nie mówiąc o knajpkach – przecież Ramadan :) Żadnego ruchu w miasteczku. Żywej duszy. Nie byłem nigdy w tak gorącym miejscu, a raczej gorącym i wilgotnym, bo w irackim Erbilu bywało blisko 50 stopni, ale było suche powietrze.. Już nie pamiętam kto, czy Michał czy Czech, w każdym bądź razie któryś z nich, wypatruje jakiegoś przechodnia przemykającego z uliczki w uliczkę. Pędzi za nim i łapiąc go u wrót domostwa, pokazuje pustą butelkę wody. Zrozumiał. Za chwilę mamy już wszyscy pełne butelki, ale nie zmienia, to faktu, że robi się coraz bardziej gorąco. Alicja dopiero później mi się przyznała, że zaczęło jej się robić słabo. Na szczęście zadzwonił telefon: „Jestem w Laft koło meczetu, a Wy?” Żyjecie jeszcze? Pośpieszcie się, jedziemy popływać łódkami. Pokażę Wam las namorzynowy” – usłyszałem w słuchawce. „Tak, za 2 minuty będziemy. Czekaj na nas!” – wydukałem uradowany.
Nie wiem, kto wynalazł klimatyzację, ale był genialny! Chłód panujący w samochodzie i butelka mineralki też zimnej, którą dostaliśmy od naszego Anioła z luksusowego jeepa, bardzo poprawiły nam samopoczucie. „A nie mówiłem, żebyście na mnie poczekali. Razem byśmy sobie przyjechali do Laft i nie bylibyście na tym upale” – zagadał ochoczo nasz Anioł. W przypływie poczucia humoru odparłem z udawanym uśmiechem: „Eee, fajnie było. Teraz przynajmniej rozumiemy ludzi tu mieszkających.” Roześmiał się rubasznie i ruszył samochodem. Przecież wycieczka motorówką po lasach namorzynowych przed nami.

Namorzyny to lasy, które podczas przypływu morza są zalewano aż do koron drzew, natomiast przy odpływie widać je całe wraz z gruntem, na którym rosną. Podczas słynnego tsunami na Oceanie Indyjskim w 2004 roku, lasy te odegrały bardzo ważną rolę – ochronną. Plątanina korzeni oraz pnie i gałęzie stanowiły naturalną barierę ochronną dla linii brzegowej i tam, gdzie one występowały zniszczenia były znacznie mniejsze. Właśnie wtedy nastąpiła wielka kapania pro namorzynowa.
My nigdy wcześniej takich lasów nie widzieliśmy i mimo potwornego upału daliśmy się skusić na wycieczkę motorówką pośród wysp i wysepek Parku Narodowego Mandrave na wyspie Qeshm. Byliśmy gośćmi, więc nawet nie chciał słyszeć o tym, że zapłacimy za łódkę lub się dołożymy. „Ja płacę, to nie dużo” – usłyszeliśmy kategoryczną odpowiedź.
Miły powiew zimnego wiaterku, który dało się czuć na łódce sprawiał, że upał przestał nam doskwierać. Jednak jak tylko sternik trochę zwolnił lub stanął, aby można było zrobić zdjęcie – kleista maź natychmiast nas z powrotem oblepiała. Dramat! Wycieczka była jednak bardzo przyjemna, co prawda pływaliśmy podczas odpływu, więc można było więcej zobaczyć, ale z dalszej odległości, bo wyspy się powiększyły, to i tak nie narzekaliśmy. W życiu pewnie sami już byśmy tu nie przyjechali, gdyby udało nam się znaleźć jakiś transport z Laft.
Moczymy tyłki w wodach Zatoki Perskiej
Wracając do miasteczka nasz kierowca zarzucił nowy pomysł. „Chodźcie, wykąpiemy się w morzu” – zaproponował. Alicja mnie szturchnęła mówiąc – „No to teraz „zapłacicie” za tego autostopa.” Poparzyliśmy z Michałem i Czechem Danielem na siebie. OK, idziemy się kąpać. Nas jest trzech ;) Zjechaliśmy z drogi, wjechaliśmy na plażę już na napędzie 4×4 i przejechaliśmy kawałek, aby znaleźć dobre miejsce. Z przyjemnością zdarliśmy z siebie przepocone ciuchy i wskoczyliśmy do ciepłych wód Zatoki Perskiej. Mówiąc my, oczywiście nie mam tu na myśli Alicji, bo ta jako kobieta, nie może się obnażać w miejscach publicznych, a co dopiero przy nieznajomym muzułmaninie. Hidżab w Iranie jest święty. Tak więc popluskaliśmy się w wodach słynnej Zatoki Perskiej, pobawiliśmy się z falami, a potem wymyliśmy się pobieżnie wodą mineralną. Warto tutaj zwrócić uwagę na słowo „pobieżnie”. Dlaczego? W Iranie gość jest jak świętość, a gościnność tych ludzi nie zna granic. Oczywiście po podwiezieniu, uratowaniu nas z czeluści piekielnych w Laft, zafundowaniu wycieczki po lasach namorzynowych, kąpieli w morzy przyszedł czas na… obiad. Tak, właśnie. Zostaliśmy zaproszeni do hacjendy naszego kierowcy, który jak się już wcześniej okazało był dyrektorem jednej z irańskich rafinerii na wyspie Qeshm. W związku z tym, że znudzony był swoim życiem, chciał z nami spędzić jak najwięcej czasu. Jadąc drogą spostrzegliśmy znaki drogowe pt. „Uwaga wielbłądy” – i wcale nie był to żart. Spotkaliśmy stado wielbłądów, które obśliniły dokumentnie Alicji dłoń – zaczęła je karmić krakersami. W końcu dojechaliśmy na obrzeża miasta do domu wynajmowanego przez firmę – Iran Oil. Właściciel przystąpił do przygotowywania obiadu – nie chciał naszej pomocy. Sam wszystko chciał przygotować, a my w między czasie mieliśmy się umyć, znaczy się wziąć prysznic. I o ile w tej propozycji nie było by nic dziwnego, zaczęliśmy się trochę bronić przed tą nadmierną gościnnością. Znaleźliśmy z Michałem furtkę pt. „nie mamy nic na zmianę”. „Nie macie? Poczekajcie chwilkę” – odparł nasz irański przyjaciel i zniknął w drugim pokoju. Za chwilę każdy z nas dostał parę majtek XXL i po podkoszulku. Heh… to wszystko mnie przerosło! A ja myślałem, że Polacy są gościnni? Jak to porównywać do gościnności Irańczyków? I wiecie co, do dziś mam te majtki XXL i jest to jedna z fajniejszych pamiątek, jakie wywiozłem z Iranu! ;) I nawet teraz będąc już w Chinach, jak czasem popatrzę na te majtki, to przypominają mi się te wszystkie miłe chwile na Qeshm Island. Nie ma to jak dać się ponieść losowi…

Obiad był wyśmienity – ryba, sałatki, ryż. Nasz gospodarz był z siebie zadowolony. Przy obiedzie wywiązała się bardzo ciekawa dyskusja o sytuacji Iranu i nowych krajach UE – Czechach i Polsce. Co ciekawe, nasz gospodarz mimo, iż pracuję w rządowej firmie, był z nami bardzo szczery. Rewolucja islamska, wojny, ropa, podkopy w Zatoce Perskiej pod złoża innych krajów. Ciekawe tematy, ale to może innym razem.
Wieczorem jeszcze raz się spotkaliśmy i nastąpił ciąg dalszy naszych rozmów. Podjechaliśmy też do jaskiń niedaleko miasta Qeshm. Później się pożegnaliśmy, bo następnego dnia już opuszczaliśmy Zatokę Perską i kierowaliśmy się w stronę Zahedanu, gdzie czekał już na nas Amir! W Bandar Abbas rozstaliśmy się też z Michałem, który kierował się na wyspę Hormos, a potem do Shiraz, skąd leciał do Nepalu. Niestety Pakistan nie był mu dany tym razem, ale z tego, co wiemy, świetnie bawił się Himalajach Nepalu. Michał dzięki za super czas w Iranie!