Pieprz, sól i pot

Z zatłoczonego Phnom Penh uciekamy na południe kraju do sennego miasteczka Kampot. Okazuje się, że wcale nie jest ono takie spokojne na jakie pozornie wygląda.


Kampot, piękne, dobrze prosperujące miasto w czasach kolonialnych, dziś jest tylko jednym z szarych, prowincjonalnych miast Kambodży. O jego dawnej świetności lekko przypominają zniszczone kamienice z początku XX wieku. Nas do Kampot przyciągają 2 rzeczy: plantacje pieprzu i Bokor Hill Station – francuski resort z czasów kolonialnych.

Wzgórze Bokor to podobno niezwykle tajemnicze miejsce o scenerii wprost  z jakiegoś horroru: opuszczone budynki kasyna i hoteli, walące się wille, stary, obrośnięty kościół, a wszystko to spowite mgłą. Pewnie dlatego nagrywano tu  sceny do filmu „Miasto duchów”.

Rano wypożyczamy skuter i jedziemy w kierunku wzgórza. Po 10 minutach docieramy do drogi prowadzącej wprost na szczyt, ale tu pojawia się przeszkoda w postaci budki ze strażnikami i opuszczonego szlabanu.
– Dzień dobry. My jedziemy na górę, otworzy nam pan?
– Nie.
– Przyjechaliśmy z bardzo daleka, tylko po to żeby zobaczyć Bokor Hill, bardzo pana prosimy… Otworzy nam pan?
– Nie.
– Ale my tylko na chwilkę, zrobimy 4-5 zdjęć i wracamy. Otworzy nam pan?
– Nie.
– Możemy panu zapłacić za „bilet wstępu”… Otworzy nam pan?
– Nie.
– Czy mówi pan w ogóle po angielsku, czy tylko zna pan słowo „nie” ?
– Nie.
– A właściwie dlaczego nie?
– Nie. Japończycy. Budowa. Nie.

Z tej jakże syntetycznej wypowiedzi strażnika wywnioskowaliśmy, że teren wykupili Japończycy i coś tam budują. Informacja okazała się jak najbardziej prawdziwa. Japońska firma wydzierżawiła teren na 99 lat, a na wzgórzu postanowili wybudować coś w rodzaju nowoczesnego kurortu. Prace trwają na całego, a wstęp na teren budowy jest surowo wzbroniony. Można by wskrabać się na górę pieszo, to ok. 2 godzin marszu, ale podobno nie ma już co oglądać – dawny urok i czar tego miejsca odszedł bezpowrotnie z wjazdem pierwszej koparki. Wobec tego faktu rezygnujemy z dalszych prób dostania się na górę, szkoda nam czasu, bo dziś mamy jeszcze w planie plantacje pieprzu, a zielonego pojęcia nie mamy gdzie one się znajdują.

Kmerska wytwórnia soli.
Kmerska wytwórnia soli.

„Koniec języka za przewodnika” i po godzinie błądzenia po okolicznych wioskach i szukania plantacji pieprzu docieramy do… wytwórni soli. Ogromna połać terenu jak okiem sięgnąć usłana jest prostokątnymi stawami ze słoną wodą. Sztuczne stawy napełnia się wodą z oceanu, z której odzyskuje się sól – w wielkim uproszczeniu. W rzeczywistości jest to bardzo ciężka praca i można powiedzieć, że każda garść soli jest tu na wagę złota. Stawy wypełnione wodą wyglądają bardzo malowniczo, a uroku dodają im stojące tu drewniane szopy. Przy jednej z nich odbywa się jakiś intensywny ruch. Zaglądamy do środka, a tu praca wre! Umięśnieni chłopcy (bez T-shirtów) pracują przy pakowaniu soli do worków. Opracowany przez nich system współpracy działa idealnie, każdy z nich stanowi ważne ogniwo tej ludzkiej maszyny. Całość wygląda bardzo ciekawie, zwłaszcza te „ogniwa” dobrze się prezentują i naprawdę nie wiem dlaczego Andrzej chce tak szybko stąd wychodzić…

Praca wre – sól do worków

Zostawiamy sól i próbujemy udać się tam, gdzie pieprz rośnie, ale zadanie nie jest takie proste i znów błądzimy po wioskach. Wreszcie pytamy o drogę staruszka, który na małym straganiku sprzedaje sok ze świeżo wyciśniętej trzciny cukrowej. Dziadek rozumie dokąd chcemy jechać, ale nie potrafi nam tego wytłumaczyć. Dzwoni więc do właściciela plantacji, który po angielsku objaśnia nam drogę. Staruszek zadowolony, że mógł nam pomóc uśmiecha się do nas bezzębnie i częstuje sokiem z trzciny. Chwilę później jesteśmy już na polnej drodze prowadzącej do plantacji.

Plantacja pieprzu niedaleko Kampot.
Plantacja pieprzu niedaleko Kampot.

Na plantacji czeka już na nas właściciel. Nie, nie ma mercedesa, tylko podstarzały skuter, nie nosi garnituru, tylko wytarte dżinsy i T-shirt i jest mniej więcej w naszym wieku. Chętnie oprowadza nas po swoich włościach i opowiada o pieprzu, o którym wie chyba wszystko. W końcu to jego tradycja rodzinna! Dowiadujemy się kiedy zbiera się ziarna, jak się je suszy, jak powstaje pieprz czarny, jak czerwony, a jak zielony. Mamy też okazję spróbować świeżych ziarenek pieprzu. Oczywiście buzie pieką nas pierońsko, ale pieprz smakuje niesamowicie, jest bardzo aromatyczny i nawet trochę słodkawy – po prostu raj dla podniebienia.Właściciel plantacji pokazuje nam też sad durianowy, ale długo tam nie zostajemy, bo król owoców śmierdzi okrutnie. O kosztowaniu nawet nie ma mowy. Duriana już znamy i nie jesteśmy jego fanami. Przyjemniejsze okazuje się spotkanie z drzewkiem, które wydaje orzechy – nerkowce. Próbujemy owoców z tego drzewa – są słodkie i soczyste, ale dość cierpkie.

Owoc nerkowca
Owoc nerkowca

Z plantacji oczywiście wyjeżdżamy z dwoma woreczkami pieprzu…
W drodze powrotnej zatrzymujemy się jeszcze raz przy solnych stawach, żeby zobaczyć jak w wodzie odbija się zachodzące słońce.

Kiedy wracamy już do miasteczka, dostrzegamy jakieś zbiegowisko i z czystej ciekawości postanawiamy sprawdzić co się dzieje. Przedzieramy się przez khmerski tłumek i z rozpędu prawie wpadamy na boisko. Trwają tu właśnie rozgrywki siatkówki i całość wygląda dość poważnie. Dzielni chłopcy dają z siebie naprawdę wszystko, a piłka śmiga nad siatką z ogromną siłą i raz przelatuje tuż obok mojego ucha. Może wracajmy już do domu… choć Andrzej wcale nie chce się stąd ruszać. Stoi osłupiały i nie może wyjść z podziwu, że w małej wiosce w Kambodży chłopaki aż tak dobrze grają w siatkę.

Wieczorem Kampot z sennego miasteczka zmienia się w całkiem rozrywkowe miejsce. Dzieje się tak głównie dzięki licznym knajpkom, a my postanawiamy pójść do jednej z nich, napić się zimnego piwa. Po drodze trafiamy na imprezę weselną, która odbywa się prawie na ulicy. Goście wystrojeni, wyperfumowani przygotowują się do jakichś ceremonii. Chyba coś się tu będzie działo za chwilę. Ci, którzy nie zostali zaproszeni obserwują wszystko przez ustawione na ulicy ogrodzenie. Ciekawe, że ubrania gapiów też można uznać za wieczorowe, bo większość, przyszła tu w pidżamach, niezależnie od wieku, czy płci.

Kmerska młoda para.
Kmerska młoda para.

Nagle kapela zaczyna grać, robi się coraz bardziej gwarno i wreszcie pojawia się młoda para, która natychmiast zostaje obrzucona przez gości ryżem i spryskana sztucznym śniegiem w sprayu – co by im się szczęściło. Ryż jeszcze rozumiem, ale sztuczny śnieg?! W sprayu?! W Kambodży?! Wygląda na to, że jego producent nie znalazł wielkiego rynku zbytu na zachodzie i wprowadził tu „nową świecką tradycję”.Taka kultura – trzeba ją uszanować mimo, iż dla nas wydaje się to dziwne.

Pierwszy taniec Młodej Pary

Młodzi przygotowują się do krojenia kilkupiętrowego tortu, ale wcześniej odbywają się skomplikowane ceremonie, jednoczące rodziny nowożeńców. Wykonywanych przy tym jest tyle czynności, że nie sposób ich tu wszystkich wymienić, ale np. rodzice obu stron muszą wypić napój z jednego kielicha i wymieniają uściski. Kiedy tort wreszcie zostaje nacięty, odbywa się taniec pary młodej, który w tym przypadku polega po prostu na dreptaniu w miejscu.

Całe wesele wydaje nam się bardzo egzotyczne. Zafascynowani obserwujemy jego kolejne etapy, przeciskając się w tłumku pidżamowców i zupełnie nie zauważamy upływającego czasu. Wracamy więc do hostelu, żeby COŚ przekąsić… ;)

Andrzej zjada gekona

Naszym ulubionym miejscem w Kampot staje się jednak tutejszy bazar, który najbardziej tętni życiem w godzinach porannych. Upał, który nastaje około południa, daje się we znaki wszystkim. Nikt nie ma ochoty na zakupy, a sprzedawcy odpoczywają po pracowitym poranku, bujając się beztrosko w hamakach. Bazar ożywa ponownie po południu, kiedy nie ma już takiego skwaru.

mali_khmerowie_kambodza
Młodzi Kmerowie.

Rano przychodzimy tu na śniadanie. Wybór może nie jest tu wielki i na próżno by szukać jajecznicy na boczku z pajdą chleba, ale rosołek z makaronem i warzywami w zupełności nam wystarcza. Siedzimy sobie wśród miejscowych i spokojnie zajadamy zupę. Nagle Andrzej wskazuje mi dziurę w drewnianym blacie, w której widać ruszającą się kulkę białego papieru. Po chwili na kulce dostrzegam czarno-brązowe łapy, a później rozpoznaję tę istotę… Karaluszek zmaga się z napotkaną przeszkodą, która pewnie niespodziewanie wpadła do jego domu… Niby nie przeszkadza mi to, ale kończę zupę w tempie nieco szybszym niż zwykle i przesiadam się do stoiska z napojami. To moje ulubione miejsce na tym bazarze. Sprzedawczyni, jak rasowa barmanka, z niezwykłą wprawą przygotowuje tu rozmaite napoje zimne lub ciepłe. Można tu przesiedzieć parę ładnych godzin obserwując zręczne ręce sprzedawczyni i innych miejscowych.

Tych klimatów będzie nam brakować najbardziej

Kampot nie jest jeszcze bardzo popularne wśród turystów, ale zjeżdża się ich tu coraz więcej. Trudno ocenić czy to dobrze, czy źle. Ja zapamiętam to miejsce jako pełne życzliwych i pomocnych ludzi.

O autorze: Andrzej Budnik

Alternatywny podróżnik, zapalony bloger i geek technologiczny. Połączenie tych dziedzin sprawia, że w podróż przez australijski interior czy nowozelandzkie góry zabiera do plecaka drona, który pozwala mu przywieźć niepublikowane nigdzie wcześniej zdjęcia i oryginalne ujęcia wideo. Swoją duszę zaprzedał górom w północnym Pakistanie i tadżyckim Pamirze, które odkrywał podczas 4-letniej podróży lądowej przez Azję i Australię. Od wielu lat zaangażowany w aktywizację polskiego środowiska podróżniczego. Założyciel i obecnie współautor najstarszego, aktywnego bloga podróżniczego w Polsce – LosWiaheros.pl. Nominowany do Travelerów 2010 i Kolosów 2013. Zwycięzca konkursu Blog Roku w kategorii Podróże i Szeroki Świat w 2007 roku. Zawodowo licencjonowany pilot drona w firmie CrazyCopter.pl specjalizującej się w fotografii lotniczej i wideo z drona. Łącząc od lat pracę zdalną i podróże stara się promować styl życia określany Cyfrowym Nomadyzmem.

Podobny tekst

LosWiaheros w Pytaniu na Śniadanie

To był bardzo niespodziewany telefon. – Dzień dobry. Chciałabym Państwa zaprosić do programu Pytanie na Śniadanie. Będziemy rozmawiać …

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *