Tham Kong Lo – niedoceniony cud Laosu

Jaskinia Kong Lo to wg nas jedno z najciekawszych miejsc w Laosie. Z powodu niewygodnego dojazdu dociera tu niewielu turystów – na szczęście dla jaskini. Jednak infrastruktura turystyczna wokół niej zaczyna się już powoli pojawiać i pewnie wkrótce Kong Lo stanie się prawdziwym hitem Laosu.

O 6 rano stawiamy się na południowym dworcu autobusowym, oddalonym od Vientiane ok. 9 km. Kupujemy bilet do miejscowości Nahin zwanej też Khoun Kham, zaopatrujemy się w suchy prowiant i zajmujemy miejsca w autobusie. Jest to autobus lokalny i od klasy VIP różni się tym, że jadą nim przede wszystkim Laotańczycy, po drugie nie ma klimy i obiadu, a po trzecie służy również jako cargo. I to jest to co lubimy najbardziej :)

W ciągu 20 minut cały bagażnik jak i przejście w autobusie zostaje załadowane rozmaitymi paczkami, pakunkami i workami. Zastanawiamy się jak to jest możliwe, że ze stolicy wywozi się na wieś warzywa i owoce. Zwykle jest odwrotnie, to wieś dostarcza tego typu produkty do miasta. Odpowiedzi nie znajdujemy. Widzimy też, że większość podróżnych zaopatruje się w duże ilości bagietek, my robimy to samo, bo to znaczy, że prawdopodobnie tam gdzie jedziemy, takie pieczywo to rarytas.

Autobus rusza. Podróż ma trwać 5-6 godzin, czyli nastawiamy się na jakieś 7. Pora jest wczesna, więc upał nam jeszcze nie dokucza i zapadamy w sen. Budzimy się co chwilę na ostrzejszych zakrętach, na szczęście nie ma ich za wiele. Dopiero jakieś 50 km przed Nahin zaczynają się naprawdę ciekawe widoki. Autobus zmaga się z serpentynami, mozolnie gramoli się pod górę i oto widzimy piękną panoramę złożoną z wapiennych szaro-białych gór i klifów porośniętych zielonymi lasami monsunowymi, a nad tym wszystkich czyste, niebieskie niebo. Po prawej Park Narodowy Ban Khoun Kham, po lewej Park Narodowy Nam Kading, a my po środku tego raju. Jest pięknie i już nie możemy się doczekać wizyty w jaskini.

Lokalne autobusy dodają smaczku każdej podróży
Lokalne autobusy dodają smaczku każdej podróży

Jednak powoli zaczynamy się martwić, jak przejedziemy z Nahin do Kong Lo, które dzieli ok 50 km i oficjalnie nie ma tam żadnego transportu publicznego. Kiedy docieramy do Nahin okazuje się, że nasze obawy były bezpodstawne, bo po drugiej stronie drogi czekał już sawngthaew jadący prosto do Kong Lo. Kierowca czeka zawsze na przyjazd autobusu z Vientiane, bo wie, że na pewno będzie miał  dodatkowych klientów. Proste. Sawngthaew jest już, delikatnie mówiąc pełny, ale udaje mi się jakoś wcisnąć do środka, a Andrzej tę podróż odbywa na dachu w towarzystwie całej fury bagaży. Mimo, że to tylko 50 km, podróż do Kong Lo trwa prawie 2 godziny. Po dotarciu na miejsce zgodnie stwierdzamy, że wizytę w jaskini przekładamy na jutro rano i wobec tego zostajemy tu na noc.

Na dachu sawngthaew z laotańskimi pakunkami

Kong Lo to mała, niepozorna i bardzo spokojna wioska, ale ze znalezieniem noclegu nie ma problemu. Jest tu kilka malutkich guest house’ów do wyboru i widać też, że powstają już nowe, większe i dość eleganckie z wszelkimi wygodami. Szczerze powiedziawszy, praca idzie pełną parą! Zatrzymujemy się w przydrożnym guest hous’ie, widać, że to biznes rodzinny. Oprócz noclegu, można tu porządnie zjeść i napić się zimnego Beerlao. Do wyboru są komfortowe pokoje z łazienką  i ciepłą wodą w nowiutkim, drewnianym domku lub bardziej proste, w bambusowym z zimnym prysznicem na zewnątrz. Wybieramy opcję tańszą, czyli bambus :)

Wiosce Kong Lo kolorytu dodają tamtejsze dzieciaki
Wiosce Kong Lo kolorytu dodają tamtejsze dzieciaki

Kong Lo okazało się wioską nie tak bardzo spokojną jak nam się wydawało na początku. Na końcu wsi odbywa się dziś potańcówka dla miejscowych, taka wstępna impreza przed jutrzejszym wieczorem sylwestrowym. Przez pół nocy po okolicy niosły się dźwięki laotańskich i tajskich hitów, dobrze nam już znanych z autobusów, jednak byliśmy na tyle zmęczeni, że wcale nam one nie przeszkadzały.

Następnego dnia rano udajemy się w stronę jaskini. Przy parkingu zatrzymuje nas strażnik i żąda opłaty. Na bilecie widnieje cena i jakieś laotańskie hieroglify. Coś tu nie pasuje… chwila refleksji i dochodzimy do wniosku, że gość chce od nas wyłudzić opłatę parkingową, choć wcale nie przybyliśmy tu pojazdem, a przyniosły nas własne nogi. Kategorycznie odmawiamy i strażnik oddala się mrucząc coś pod nosem, a jego kumple umierają ze śmiechu. Zadowoleni, że nie daliśmy się nabić w butelkę, kierujemy się stronę jaskini.

Po drugiej stronie jaskini.
Po drugiej stronie jaskini.

Teraz już wszystko jest proste. Kupujemy bilety, dostajemy dwóch przewodników i wynajmujemy łódkę. Tak, łódkę, bo przez całą długości jaskini (7 km) przepływa rzeka, po której płynie się tą łupinką z motorem. Idziemy po skałach za naszymi przewodnikami. Po drodze mijamy dwójkę turystów, którzy właśnie wracają z wycieczki po jaskini. Wyglądają na oszołomionych i bardzo zadowolonych. W dodatku mówią nam, że tam w środku jest niesamowicie. Zobaczymy. Kiedy docieramy na miejsce panowie zajmują się przygotowaniem łódki, a my już rozdziawiamy buzie ze zdumienia jaka ogromna jest ta jaskinia! Naprawdę robi wrażenie.

Ruszamy w głąb ogromnej i ciemnej pieczary, a światło dzienne stopniowo znika nam za plecami. W końcu robi się zupełnie ciemno i tylko wielkie latarki naszych przewodników oświetlają drogę. My dodatkowo posiłkujemy się naszymi małymi czołówkami. W jaskini nie ma nikogo oprócz nas. Nagle motor gaśnie. Co się dzieje? Czy coś się popsuło? Przewodnicy wysiadają z łódki i pokazują nam, że mamy zrobić to samo. Okazuje się, że przed nami jest mała kaskada i łódkę trzeba przenieść. Tę czynność powtarzamy po drodze jeszcze kilka razy. Gdzieś pośrodku jaskini znów wysiadamy z łódki i wspinamy się w ciemnościach po dość stromych schodkach wyrytych w miękkiej, wapiennej skale. Gdy stajemy na górze zapala się światło i przed nami ukazuje się szereg komnat ozdobionych tym, co w jaskiniach najpiękniejsze, czyli stalaktytami, stalagmitami i stalagnatami. Sposób w jaki są podświetlone nie jest może na najwyższym poziomie, ale jesteśmy pod wrażeniem tego, co stworzyła natura.

 Tuż przed końcem jaskini  Kong Lo
Tuż przed końcem jaskini Kong Lo

Płyniemy dalej w ciemnościach, widząc jedynie zarysy wnętrza jaskini. Nagle przed nami zaczyna szarzeć. Czy to jakieś halucynacje? Nie, zbliżamy się do drugiego wylotu jaskini i wpadające przez nie światło dzienne jest coraz mocniejsze. Wreszcie wypływamy na zewnątrz, a wokół nas wysokie, skalne ściany, gęsty las i bezchmurne niebo. Docieramy do sympatycznej polanki, gdzie zatrzymujemy się na odpoczynek. Miejscowi już zwietrzyli tu interes i na polance ustawili kilka kiosków, w których można kupić coś do picia i jedzenia, ale nic na siłę. Proponują, ale nie nagabują nachalnie. Nawet próbują zagadać, ale bariera językowa w tym przypadku jest nie do pokonania.

Miło spędzamy tu czas siedząc w cieniu drzew i brodząc w rzece tuż obok kąpiących się bawołów. Czas wracać. Droga powrotna wiedzie tym samym szlakiem, ale w przeciwną stronę. Znów wpływamy do wnętrza jaskini, której wlot wygląda jak paszcza jakiegoś potwora, a wiszące stalaktyty jak ostre zębiska. Mimo, że jest prawie zupełnie ciemno, czuje się tę ogromną przestrzeń, która nas ogarnia – prawie 100 m szerokości i tyle samo wysokości. Po ok 40 minutach docieramy do punktu wyjścia. Z jaskini wychodzimy oszołomieni. Po drodze spotykamy następnych turystów, którzy patrzą na nas z zaciekawieniem i pytają jak było. Było niesamowicie, czegoś takiego jeszcze nie widzieliśmy. W dodatku podczas naszej wycieczki po jaskini spotkaliśmy tylko dwie łódki z innymi turystami. Żadnych tłumów.

Podobało nam się, że jaskinia nie jest cała oświetlona, poza kilkoma komnatami. Nie jest „podana na tacy” i przez to bardziej tajemnicza. Rozmaite formacje skalne, które widzi się w mroku rozświetlanym słabym światłem latarek, nabierają różnych kształtów i pobudzają wyobraźnię. Świetna przygoda i zabawa zarazem.

Zastanawiamy się jak długo jeszcze jaskinia Kong Lo pozostanie z boku na mapie obowiązkowych atrakcji turystycznych Laosu. Infrastruktura w postaci bazy noclegowej i gastronomicznej już tu jest i widać, że się rozwija. Możliwe, że kiedy zacznie docierać tu bezpośredni autobus z Vientiane, łódki wypełnione po brzegi turystami będą o siebie zahaczać.

Czas pokarze, jak potoczą się losy tajemniczej i mrocznej Tham Kong Lo. Na razie jest bardzo mistycznie i tajemniczo…

O autorze: Andrzej Budnik

Alternatywny podróżnik, zapalony bloger i geek technologiczny. Połączenie tych dziedzin sprawia, że w podróż przez australijski interior czy nowozelandzkie góry zabiera do plecaka drona, który pozwala mu przywieźć niepublikowane nigdzie wcześniej zdjęcia i oryginalne ujęcia wideo. Swoją duszę zaprzedał górom w północnym Pakistanie i tadżyckim Pamirze, które odkrywał podczas 4-letniej podróży lądowej przez Azję i Australię. Od wielu lat zaangażowany w aktywizację polskiego środowiska podróżniczego. Założyciel i obecnie współautor najstarszego, aktywnego bloga podróżniczego w Polsce – LosWiaheros.pl. Nominowany do Travelerów 2010 i Kolosów 2013. Zwycięzca konkursu Blog Roku w kategorii Podróże i Szeroki Świat w 2007 roku. Zawodowo licencjonowany pilot drona w firmie CrazyCopter.pl specjalizującej się w fotografii lotniczej i wideo z drona. Łącząc od lat pracę zdalną i podróże stara się promować styl życia określany Cyfrowym Nomadyzmem.

Podobny tekst

Żubry, dziki i tarpany, czyli w poszukiwaniu zimy!

Szczerze? Straciłem wiarę w to, że prawdziwa zima zawita do Polski. Po zeszłorocznej ściemie w postaci jednego tygodnia ze śniegiem, postanowiliśmy …

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *