„Malaysia truly Asia” (Malezja prawdziwa Azja) to hasło reklamowe Malezji skierowane do obcokrajowców. Towarzyszy nam ono od momentu wbicia malezyjskich „wjazdówek” do paszportu i muszę szczerze przyznać – im dalej w las, tym bardziej wbija mnie w Ziemie. Dlaczego?
Matematyka podróżnika
Na warunki azjatyckie Malezja jest krajem średnio drogim. Ceny nie są tu aż tak wysokie jak w Japonii, Singapurze, czy ostatnio nawet Chinach, ale też nie jest tak tanio jak w Pakistanie czy Kambodży. Jednak w związku z tym, że w podróży jesteśmy już ponad rok, nasz budżet jest sztywny i na kompromisy nie możemy sobie pozwolić. Założone przed wyjazdem 15USD to bezwzględne maksimum, jakie możemy wydać, aby starczyło nam oszczędności na dotarcie do Australii. Zaczęliśmy się więc mocno zastanawiać, jak do diabła, podróżować za 15$, mieć co zjeść 2-3 razy dziennie, mieć dach nad głową i jeszcze zwiedzać to co nas interesuje (wydatki na atrakcje to przecież lwia część kosztów w podróży).
Kambodża, Wietnam, Laos są tanie i 15$ dla backpackera naprawdę wystarcza, jednak tam CouchSurfing działa dość słabo (już pomijam fakt, że w większych miastach typu Luang Prabang, Vientiane czy Sajgon, gdzie szanse na „couchsurfowanie” powinny być większe, trafiliśmy na nasz Nowy Rok, a potem Chiński Nowy Rok, sic!). Nasze doświadczenia z autostopem w wymienionych krajach są delikatnie mówiąc raczej średnie. Wszystko to sprawiło, że przewidywana nadwyżka budżetowa (wydawanie w Wietnamie, Kambodży, Laosie 8-10$/dzień i usypywanie kopki na droższą Malezję, Brunei, Singapur, PNG, Timor Wschodni) nie do końca nam się udało (taki manewr zrobiliśmy z Pakistanem wydając tam nie więcej niż 7$/dzień, za to przekraczając budżet w Chinach). Na te kraje też zostało nam po 15$ na dzień. Coś trzeba było wymyślić.
Podróżowanie z wiatrem, czyli poddaj się losowi i daj sobie pomóc.
Wjeżdżając do Malezji zmieniliśmy lekko styl podróżowania. Kraj ten w dużej mierze jest dobrze rozwinięty, a malezyjski kocioł kulturowy sprawia, że ludzie są bardziej otwarci, zwłaszcza na obcokrajowców. Poszliśmy więc tym tropem. Zdecydowanie zaczęliśmy korzystać z autostopu, a gościnność Malezyjczyków sprawiła, że z 40 nocy spędzonych w tym kraju, tylko 10 spędziliśmy w hostelach lub temu podobnych, ale od początku…
Zaklinacz węży
O Jeevie i jego stworzeniach pisaliśmy szerzej w relacji z Kuala Lumpur, ale pominąć go i tutaj nie można. Mimo, że trochę wody już upłynęło, ciągle jestem pod sporym wrażeniem naszych pierwszych godzin spędzonych w jego mieszkaniu. Jeeva pracuje do około 22, a my przyjechaliśmy do jego domu krótko przed 20. Szerokim uśmiechem przywitała nas jego mama i siostra, które akurat szykowały się do wyjścia na niedzielną ceremonię w hinduskiej świątyni. Porozmawialiśmy chwilkę na ogólne tematy i 20 minut od naszego przybycia panie wyszły zostawiając nas samych. Alicja spojrzała na mnie, ja na Alicję i zaczęliśmy dyskutować, czy sami tak byśmy się zachowali. Czy aż tak bardzo zaufalibyśmy zupełnie obcym osobom? Hmm… a może mama Jeevy wyczytała coś w naszych oczach i stwierdziła, że można nam zaufać? Do końca zostanie to niewyjaśnioną tajemnicą.
Z Jeeva i jego rodziną spędziliśmy ponad tydzień. Od pierwszych chwil byliśmy traktowani jak członkowie rodziny. Pewnego wieczoru mama Jeevy dowiedziała się, że jedliśmy kolację na mieście i nie przyszliśmy głodni do domu, „pogroziła” nam wtedy palcem i powiedziała, że ma się to już więcej nie powtórzyć i że kolacja na domowników zawsze wieczorem czeka. Zastosowaliśmy się do tych reguł z wielką przyjemnością, tym bardziej, iż indyjskie jedzenie przygotowane w domu nabiera zupełnie innego wymiaru niż to, które można zjeść w knajpie. Wszystko jest super smaczne i świeże, a do tego dostajemy szerokie objaśnienie, co dokładnie jemy, z czego jest to zrobione etc. Tydzień w Kuala Lumpur spędziliśmy więc na zgłębianiu indyjskiej kuchni i zwyczajów oraz oswajając się z wężami…
Singapur – idealne miasto
Singapuru obawialiśmy się bardzo, bo słyszeliśmy, że jest bardzo drogi jak na azjatyckie warunki. Chcieliśmy jednak choć na 4-5 dni wybrać się tam, gdyż byliśmy tego dziwnego kraju bardzo ciekawi. Jedni określają go sterylnie czystym, inni mówią, że jest nudny i nic ciekawego tam się nie dzieje, a ja powiem, że jest po prostu inny. Drugiego takiego państwa na świecie nie ma. Ten dziwny kraj pokazywał nam Filipińczyk, mieszkający od pewnego czasu w Singapurze i pracujący tam dla NGO, które zajmuje się niesieniem pomocy dla krajów trzeciego świata i tych dotkniętych wojnami oraz różnymi konfliktami.
Junner zaprosił nas to swojego ekskluzywnego apartamentu na 20 piętrze 30-kondygnacyjnego wieżowca wyposażonego w basen, saunę, fitness i nie wiem co jeszcze. Przyznam szczerze, że czuliśmy się dość nieswojo w tych luksusowych warunkach, ale jak to Junner powiedział: „Tak się żyje w Singapurze, więc cieszcie się nim i poczujcie go takim jakim jest”. Tak też zrobiliśmy i mimo, iż byliśmy w Singapurze to nasze nocne rozmowy często schodziły na bliskie naszym sercom tematy Pakistanu, po którym podróżowaliśmy, a Junner tam długo pracował, jak i zresztą w Afganistanie. W nocy rozmawialiśmy więc o Bliskim Wschodzi, a rano budziliśmy się i wyruszaliśmy na podbój Singapuru.
Wskazówki i rady naszego przyjaciela dały nam możliwość zobaczenia innego Singapuru niż tylko tego kojarzonego z pocztówek. Przemykaliśmy po świątyniach hinduistycznych podglądając dziwne rytuały, obserwowaliśmy ceremonie kremacji koło jednego z parków i podglądaliśmy ze zdziwieniem mniejszość filipińską, która gromadzi się każdej niedzieli w jednym miejscu i spędza razem w ten sposób swój jedyny wolny od pracy dzień. I weź tu wyczytaj to wszystko z jakiegoś przewodnika?! Nie znajdziesz tego, a w zamian pewnie będziesz podążać utartymi ścieżkami zaznaczonymi na mapce z wyszczególnieniem: Singapur w dwa dni lub Singapur w 4 dni!! Niech żyje Couchsurfing!
Malezja po raz drugi
Malezja zauroczyła nas do tego stopnia, iż postanowiliśmy przedłużyć nasz pobyt w tym kraju. Zanim popłyniemy do Indonezji, jeszcze na chwilę wrócimy do Malezji, aby lepiej spenetrować jej wschodnie, mniej rozwinięte wybrzeże. Jadąc więc z Singapuru zdecydowaliśmy się zatrzymać na chwilę w Johor Bahru. Miało być tylko na jedną noc, ale nasze plany pisze chyba ktoś inny. Zostaliśmy przygarnięci przez przemiłą chińską rodzinę, która ugościła nas po królewsku, a my wręcz czuliśmy się skrępowani. Gościli nas przez dwa dni, a my nie wydaliśmy ani grosza i to nie z naszego wrodzonego skąpstwa, ale wszelkie próby zapłacenia rachunku w restauracji kończyły się kategorycznym sprzeciwem. Tak naprawdę po raz pierwszy gościliśmy w prawdziwym chińskim domu. W dniu wyjazdu chcieliśmy po prostu wyjść na drogę i podjechać stopem do odległego o ok 90km miasta Mersing, ale nasza gospodyni w ogóle nie chciała nas słuchać. Wsadziła nas do samochodu i podwiozła na przystanek. W momencie, w którym wysiadaliśmy z samochodu nadjeżdżał autobus do Mersing. Po Malezji od początku (poza pociągiem do Singapuru) jeździmy stopem, więc nie chcieliśmy z tego rezygnować, jednak nie potrafiliśmy tego wytłumaczyć naszej przemiłej gospodyni. Pożegnaliśmy się więc i wsiedliśmy do autobusu, tylko po to, aby wysiąść na następnym przystanku i…
Wypasiony hotel za jeden uśmiech
…zmoknąć prawie całkowicie stojąc w deszczu, który zaczął właśnie padać. Stoję więc w pelerynie przy drodze (Alicja z bagażami pod daszkiem przystanku autobusowego) i uśmiecham się do wszystkich przejeżdżających samochodów. Stoję tak z 10 minut, deszcz się wzmaga i nic się nie zatrzymuje. Czyżbyśmy zrobili błąd wysiadając z tego autobusu. Nie, chyba nie. Czułem jak to się mów „podskórnie”, że nie powinniśmy nim jechać. Odwracam się i idę pod wiatę, bo zaczyna coraz mocniej padać. Nagle słyszę głos za moimi plecami: „Where are you going? To Mersing?” (Gdzie jedziecie, do Mersing?). Odwracam się i widzę uśmiechniętą twarz mężczyzny w wieku około 40 lat, który siedzi w samochodzie i jedzie właśnie w stronę Mersing.
Nie zdążyłem nic odpowiedzieć, a człowiek ten, jak się potem okazało jakaś „gruba ryba” z Johor Bahru (drugiego największego miasta w Malezji) już wkładał nasze plecaki do swojego auta. Tak oto poznaliśmy w naszej podróży kolejną osobę, którą można określić mianem VIP. Rozmawiało nam się bardzo sympatycznie. Prawie w ogóle nie zapadała cisza w samochodzie i chyba nas polubił, bo nie dość, że zabrał nas na przepyszny obiad, to jeszcze zawiózł nas do najdroższego w Mersing hotelu, za który zapłacił. I znów nie było żadnej dyskusji – „Jesteście gośćmi w moim kraju, a tu gości przyjmuje się z szacunkiem” – usłyszeliśmy na odchodne. Czy można nie kochać Malezji?
Johor Bahru po raz drugi
Wracając z prawie bezludnej wyspy miałem pilną potrzebę, aby udać się do szpitala. Najbliższe duże miasto to Johor Bahru – okropne, nudne i wiecznie zakorkowane, ale… tak dziwnie się poskładało, że z planowanych 2 dni zostaliśmy w nim… ponad tydzień. Zostawiliśmy w Malezji kolejną przyjaciółkę, która całkowicie zaufała nam od pierwszej chwili spotkania.
W JB trafiliśmy do Josephine, która mimo mylnego imienia jest Chinką. Z centrum handlowego, w którym się poznaliśmy, zabrała nas do siebie do domu. Chwilę pogadaliśmy, a że za chwilę musiała jechać do pracy zostawiła nam klucze i tylko po krótce objaśniła, co, jak i gdzie się znajduje. Po pół godziny znów byliśmy w zupełnie obcym domu. Sami, z kluczami w ręku. Jak to się dzieje, że ludzie w Malezji tak bardzo nam ufają? Czy wyglądamy na ludzi godnych zaufania? A może wyglądamy już tak dramatycznie, że wzbudzamy litość?
Tydzień spędzony u Josephine to m.in. przygotowywanie polskiej sałatki jarzynowej, dłuuugie godziny spędzone na rozprawianiu o świecie, Polsce i Malezji i jej sytuacji politycznej oraz niezmiernie zróżnicowanej kulturze. Josephine to osoba niezmiernie doświadczona, która świetnie zna Azję, ale też będąc wiele razy w Europie rozumie nasz punkt widzenia i tok myślenia. Bardzo dobrze nam się więc dogadywało i tydzień spędzony w na pozór nudnym Johor Bahru był jednym z najciekawszych tygodni w naszej podróży. ‘
Widzę, że to co leży na stole to Josephine wkrótce będzie i moją najlepszą przyjaciółką :)
Perfekcjonista! :P
Nie mogę się doczekać!
Właśnie żegnam Malezję. Jutro lot do Dubaju i dalej do Polski. Uwielbiam ten kraj :)
a my jutro ruszamy do KL:)
Jestescie jutro w Singapurze moze?
Ania Lennert Nie, juz w Londynie.
Happy to see you guys again :)
Same, same! :))