Rano, 9 lipca udaliśmy się na Dragon Bus Station, gdzie zaczęła się nasza, jak do tej pory, najbardziej przykra przygoda. Na dworcu napadła nas chmara „busiarzy”, którzy oferowali nam swoje usługi. W końcu zdecydowaliśmy się podjąć z jednym negocjacje dotyczące ceny za przewiezienie nas do Karakorum (Charchorin). Po 10 minutach targowania doszliśmy do satysfakcjonującej nas sumy – 7000 tugrików (1000 MNT = 3,4 PLN) za 6 osób (jechały z nami także Nastka i Iwona). Zapakowaliśmy się do busa, w którym było jeszcze 6 mongolskich współpasażerów i po chwili wyruszyliśmy w drogę. Ok 20 km za granicami miasta, nasz kierowca się zatrzymał i poprosił abyśmy pokazali pieniądze, co nas trochę zdziwiło, no ale ok. Gdy je wyciągnęliśmy, okazało się, że on mówił o zupełnie innej sumie. Mówił o 70 tys. tugrików od 6 osób. Zaraz podskoczyła nam adrenalina we krwi i zaczęliśmy szukać karki, na której dokonywaliśmy wyliczeń przy targowaniu się. Dowód był niezbity – 7000 T, ale co się okazało chwilę potem popełniliśmy małe niedopatrzenie, gdyż zapis na kartce wyglądał następująco: 6*13000=7800. Nie zwróciliśmy uwagi na środkową liczbę, tylko na wynik końcowy – przypuszczalnie jest to często stosowana przez Mongołów sztuczka, gdyż następnego dnia znów się spotkaliśmy z podobnym zapisem, lecz tym razem byliśmy już trochę mądrzejsi;)20 km za U-B sumę zbiliśmy najpierw do 65000, a potem w połowie drogi, gdy mieliśmy zapłacić całość sumy za przejazd zbiliśmy ją jeszcze do 60000 – jednak sprawę postawiliśmy jasno – druga połowa po dojechaniu na miejsce.Po ok. 5 godzinach jazdy nasi współtowarzysze podróży zaczęli pokolei wysiadać, aż w końcu zjechaliśmy z drogi w step i jechaliśmy busem po wertepach, aż dojechaliśmy do jurtowiska. Tam na kilka minut się zatrzymaliśmy, a tuż przed odjazdem, podeszła do samochodu starsza pani, która poczęstowała nas przez okno dwoma tutejszymi przysmakami zrobionymi z koziego mleka. Smakowały one nam bardzo. Tutaj po raz pierwszy przekonaliśmy się o gościnności Mongołów.Po 9 godzinach jazdy dotarliśmy do Karakorum, gdzie znów zaczęły się przeboje z naszym kierowcą, oczywiście dotyczące ceny. Po przyjeździe zapłaciliśmy mu w dolarach równowartość 30000 T, po czym po chwili wrócił do nas żądając jeszcze 5 tys. Twardo się z nim kłóciliśmy, że nie taka była umowa. Ten zaczął nas straszyć policją, my za to jego ambasadą;) W końcu jednak zapłaciliśmy mu 3 USD więcej, bo szkoda nam było czasu. Oczywiście nie omieszkaliśmy dodać, że czujemy się oszukani i że o tym wszystkim dowie się nie jeden nasz rodak – oczywiście ku przestrodze przed takimi jak on. Trochę go tknęło, ale my już nie chcieliśmy z nim dyskutować. Po tym wszystkim poszliśmy na niedaleko położone wzgórze, aby trochę odreagować.
Po powrocie do naszej jurty spotkaliśmy się jednak z dużą życzliwością od strony naszej gospodyni, która była świadkiem naszej sprzeczki z kierowca i po części jej tłumaczem. Ewidentnie chciała nadrobić wizerunek swojego kraju w naszych oczach i po części jej się to udało, gdyż była dla nas bardzo mila i gościnna. Zaprosiła nas do swojej jurty, gdzie mieszka wraz z mężem i córeczką. Poczęstowała nas kumysem, czyli mlekiem kozim, którego smak bardzo trudno określić. Przypomina on nasze polskie zsiadłe mleko, ale jest bardziej kwaśne – za to bardzo orzeźwiające. Kasi i Piotrkowi nie za bardzo ono samkowalo, natomiast Konrad i ja piliśmy go ze smakiem. Nasza gospodyni, Złota Matka, bo tak brzmi jej imię w tłumaczeniu, opowiedziała nam sporo o Mongolii i o święcie, które miało się zacząć następnego dnia. Nadam to najważniejsze mongolskie święto narodowe, podczas którego wszyscy Mongołowie zjeżdżają się do miast i biorą udział lub kibicują odbywającym się zawodom. Zawody prowadzone są w 3 dyscyplinach: zapasach, łucznictwie i wyścigach konnych. Nam w Karakorum udało się być na rozpoczęciu święta oraz na zapasach, później jednak musieliśmy wrócić do naszej jurty i spakować się – w między czasie zwiedziliśmy jeszcze słynną siedzibę Chingis Chana. Ponieważ podróż do Karakorum dość poważnie nadszarpnęła nasze kieszenie, a przynajmniej w większym stopniu niż planowaliśmy, powrotną drogę do U-B postanowiliśmy przebyć stopem. Tutaj bardzo przydała się umiejtnosc Kasi, która prawie całą Europę objechała właśnie w ten sposób.
Po ok. 2 godzinach niepowodzeń w końcu udało nam się zatrzymać autokar turystyczny, którym podróżowali Koreańczycy. (Warto tutaj dodać, że w Mongolii nie ma zwyczaju jeżdżenia stopem, gdyż za każde podwiezienie oczekuje się zapłaty.) My mieliśmy jednak sporo szczęścia, gdyż Koreańczycy jechali dokładnie tam, gdzie my chcieliśmy zajechać, czyli do Raszant. W autokarze zostaliśmy bardzo serdecznie przyjęci, jednak nie obyło się bez zapłaty, którą było… zaśpiewanie piosenki. Najpierw Kasia ze mną, albo raczej ja z nią, (gdyż jej śpiewanie lepiej wychodzi) zaśpiewaliśmy jednak piosenkę, później śpiewał Piotrek z Konradem. Chwilę później śpiewał już cały autokar – najpierw po mongolsku (śpiewała tutejsza przewodniczka Koreańczyków), a potem sami Koreańczycy. Podróż, jak widać minęła bardzo sympatycznie.
Po ok. 2 godzinach jazdy dojechaliśmy na miejsce, gdzie zaczęliśmy szukać noclegu. Ponieważ chcieliśmy przespać się w prawdziwej jurcie u zwykłych chłopów poszliśmy w głąb stepu. Przy pierwszym podejściu – fiasko gdyż zastaliśmy tylko dzieci. Za drugim razem wyleciały do nas psy, więc też zrezygnowaliśmy. Już prawie pogodziliśmy się z myślą, że tą noc spędzimy pod gołym niebem, aż nagle po kilkunastu minutach „człapania” po stepie zobaczyliśmy inną następną jurtę. Nie było nic do stracenia – tym razem się udało! Spędziliśmy noc w prawdziwej jurcie, jednak Kasia nie będzie tej nocy milo wspominać, gdyż nie spala do 5 rano – walczyła z żuczkami, które były wszędzie, a ona panicznie boi się wszelkiego robactwa. My w trójkę zasnęliśmy po chwili i nawet nie przeszkadzało nam to, ze coś po nas drepta – na szczęście te owady nie gryzą.
Rano szybko zebraliśmy się i zaczęliśmy iść w stronę U-B z nadzieją, że złapiemy jakiegoś stopa. Niebiosa nad nami czuwały, gdyż znów pojawił się na horyzoncie niebieski autokar Daewoo, z Koreańczykami na pokladzie. Podwieźli nas oni do samego centrum Ułan-Bator. Na końcu wymieniliśmy się e-mail’ami i zostawiliśmy im pocztówkę z Krakowa oraz zaprosiliśmy ich do Polski.
Teraz znów jesteśmy w U-B. Znaleźliśmy nocleg, wymyliśmy się i ruszyliśmy na miasto w celu zwiedzenia 3 świątyń. Dziś, 12 lipca, w sumie nic ciekawego się nie działo – poszukiwanie czynnego banku (Nadam), zakupy, pranie itp.
Jutro natomiast jedziemy do Parku Narodowego – Gorkhi-Terelj, gdzie chcemy spędzić cały dzień i wyrwać się z miasta…
Wracając jeszcze do samych Mongołów – oni są bardzo otwarci i sympatyczni. Nie raz zdarzyło się nam tego zaznać, gdy pytając ich np. o drogę odrywali się od swoich zajęć i za wszelką cenę (z różnym skutkiem) chcieli nam pomóc. Za to jesteśmy im naprawdę bardzo wdzięczni.
Tym czasem pozdrawiamy wszystkich w Polsce – następna relacja pewnie już z Chin, z Datongu – oczywiście jak przebrniemy przez granice;)
PS: Dziś po raz pierwszy od dawna doczekaliśmy się na deszcz, wcześniej jednak przeżyliśmy zamieć piaskowo-pyłową w mieście – coś strasznego. Piach mieliśmy prawie wszędzie!
Kumys to sfermentowane mleko klaczy! Nie ma nic wspólnego z kozim. Też je tam popijaliśmy. Niestety było zazwyczaj niemiłosiernie brudne.