Jak już się pewnie domyśliliście, od kilku dni jesteśmy w Chinach, a dokładnie w chwili obecnej w Xi’an, ale może od początku.Tak jak pisałem ostatnim razem, przed wyjazdem z Ułan-Bator wybraliśmy się do parku narodowego, który okazał się naprawdę przepiękny – przeszliśmy prawie 35 kilometrów, co nas trochę wykończyło, zważywszy, że było około 35 stopni w cieniu, ale było warto. Na swojej drodze spotkaliśmy owce, kozy, jaki i nawet wielbłądy, nie wspominając o susłach, które czmychały nam pod nogami.Wieczorem w planach mieliśmy kolację w naszej ulubionej restauracji, jednak jak przyszliśmy to była już zamknięta. Mimo tego zapukaliśmy do drzwi i ku naszemu zdziwieniu drzwi się otwarły. Jedzonko zaserwował nam sam szef, którego poznaliśmy poprzedniego dnia. Było jak zwykle pyszne. Na odchodnym powiedzieliśmy mu, że musi dodać do wiszących w restauracji flag jeszcze jedną – polską. Przyjął to bardzo dobrze i powiedział, że następnego dnia postara się ją kupić i zawiesić – tak się też stało :)14 lipca zgodnie z planem wyjechaliśmy w stronę granicy z Chinami, gdzie spodziewaliśmy się podobnych wrażeń, jak na granicy rosyjsko-mongolskiej – niestety ;) wszystko poszło sprawnie i po ok. godzinie od „zaokrętowania się” w wynajętym busie, przejechaliśmy granicę i byliśmy już w Chinach, które przywitalny nas tęczą i napisem WELCOME TO CHINA. W Erlian – przygranicznym mieście zetknęliśmy się po raz pierwszy z językowymi problemami i dookoła otaczającymi nas „krzaczkami” ;) Po krótkim szoku, jednak otrząsnęliśmy się i poszliśmy na stację kolejową, żeby kupić bilet. Okazało się, że najbliższy pociąg mamy dopiero za 20 godzin. Został więc autobus do Jinning i stamtąd pociąg do Datongu. W Datongu spędziliśmy dwie pierwsze noce na chińskiej ziemi. Same Chiny od razu nam się spodobały – nie da się ich porównać do żadnego innego kraju. Nawet sąsiadująca Mongolia jest zupełnie inna. Dużym plusem są niskie ceny, oczywiście poza miejscami turystycznymi (wstępy są makabrycznie drogie). W restauracji można się najeść już za pół dolara. Noclegi i przejazdy też są tanie – zostajemy tu na dłużej;)Jak się pewnie domyślacie, próbujemy różnych chińskich potraw – z różnym skutkiem. Jedne są wyśmienite, inne trochę gorsze, lecz trzeba ryzykować. Najlepszą metodą jest wejście do kuchni danej restauracji i pokazanie palcem, co się chce zjeść. W „kulinarnych podbojach” prym wiedzie Konrad, który najbardziej eksperymentuje.
Wracając jednak do naszej trasy. W Datongu i okolicach zobaczyliśmy, co było najważniejszego do zobaczenia i 17 lipca czmychnęliśmy do Xi’an, z którego już jutro wyjeżdżamy. Do Xi’an jechaliśmy pociągiem przez 18 godzin w najtańszej klasie „hard seater” wraz z rzeszą Chińczyków. Dostanie się do pociągu graniczyło z cudem, ale udało się, a po chwili jazdy nawet mieliśmy miejsca siedzące. Ciekawostką jest sam „proces” wsiadania do pociągu. Najpierw na dworcu, skanowany jest bagaż, potem wszyscy zbierają się w jednym holu, gdzie od wejścia na peron dzielą nas bramki. Po przyjeździe pociągu na peron, bramki się otwierają i wszyscy w szaleńczym pędzie (my też) biegną do pociągu – tam kolejny bój o wejście do wagonu, a jak i ta sztuka się uda, to czeka nas kolejne starcie tym razem o miejsce siedzące, gdyż klasa „hard seater” charakteryzuje się tym, że nie ma miejscówek. W samym pociągu jest też dość klimatycznie – co chwila przejeżdżają środkiem wózki z różnym jedzeniem lub piciem, połowa Chińczyków pali papierosy, a druga połowa charczy i pluje na podłogę. O śmieceniu już nie mówię… do tego chyba trzeba się po prostu przyzwyczaić, choć widok młodej i ładnej dziewczyny odchrząkującej i spluwającej trochę nas zaskoczył! Wracając jeszcze na peron – tam właśnie spotkaliśmy się po raz pierwszy z „segregacją ludzi”. Bardziej wpływowi obywatele wchodzą na peron bocznym wejściem poza kolejnością i zajmują najlepsze miejsca w wagonie – wszystko to dzieje się na oczach innych.
Po przyjeździe do Xi’an zakwaterowaliśmy się w hostelu studenckim i ruszyliśmy na miasto. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie klimat, który tu panuje. W sumie nie jest tak gorąco, ale jest tu bardzo wilgotne powietrze, co sprawia, ze człowiek nawet jak siedzi w bezruchu, to po kilku minutach jest cały mokry. Ale co to dla nas;) Zwiedziliśmy sobie dwie pagody, świątynie i meczet. Oraz dzielnicę islamską. Dziś byliśmy zobaczyć Terakotową Armię i trochę się rozczarowaliśmy. Pomijam cenę za wstęp – 90Y (prawie 9 USD bez zniżek studenckich), chodzi tu przede wszystkim o komercję. My nazwaliśmy to wręcz fabryką, która zarabia ciężkie pieniądze. Fakt faktem, że nie można tego miejsca ominąć będąc w Chinach, ale to co się tam dzieje, przechodzi wszelkie granice. Spokojnie można by tu popolemizować na temat chłonności turystycznej. No cóż, ale to już nie nasz problem. My pooglądaliśmy, porobiliśmy fotki i wróciliśmy na kolację do Xi’an. Jutro wyjeżdżamy do Louyang, które jest miejscem wypadowym do klasztoru Shaolin (tu pozdrowienia dla Bogusi) :) Dobra, na razie to tyle – niedługo następny meldunek.
PS: Może Wy znacie odpowiedz, na nurtujące nas ciągle pytanie – „Dlaczego Chińczycy myślą, że wszyscy rozumieją ich język?” Ja wiem, że jest ich ponad 1,2 miliarda, ale to przecież nie cała populacja naszej planety;) No cóż, oni do nas po chińsku, my do nich po polsku;), oni znów po chińsku i dobijamy targu – liczy się efekt ostateczny – dobicie targu.