W końcu udało nam się wyrwać z Gilgit i udaliśmy się do Skardu. Muszę przyznać, że za bardzo nie chciało nam się tam jechać, po tym jak pogodziłem się z informacją, że trekking pod K2 z naszym budżetem nie jest możliwy, ale jednak być w Pakistanie i choć z daleka K2 nie zobaczyć… nie przystaje.
Rano wsiedliśmy w minibusa z Gilgit do Skardu – bagatela 7,5h jazdy! Ach te górskie drogi! Dojechaliśmy do Skardu późnym popołudniem i tak naprawdę to tylko zdążyliśmy znaleźć nocleg i coś przekąsić. Rozpoznanie terenu zaczęliśmy rano dnia następnego od… warsztatu motorowego. Wszedłem „z głupa frant”, żeby zapytać o wynajęcie motorka – „Nie da się. Jak będzie wypadek z Waszym udziałem, to będziemy mieć problemy. A poza tym, nie mamy motorów!” – usłyszałem w odpowiedzi, a motorów to było tam co najmniej 10, o ile nie więcej. Liczę je w myślach i wodzę wzrokiem po twarzach kilku Pakistańczyków – miny bez ugięcia mówiące: „Zapomnij stary o motorku – weź sobie taksówkę”. Nagle odezwał się Pasha, czyli klient tego warsztatu. „Gdzie chcesz jechać?” – zapytał. Mówię mu o planach etc, na co ten ochoczo: „To ja Ci na jutro pożyczę motor. Nie ma problemu. Daj mi swój numer telefonu!” Ścięło mnie z nóg. Ta bez niczego pożyczy mi motor? Za darmo? No tak, za darmo, choć jak dotarło to do chłopców z warsztatu, to chcieli przekonać Pashę, żeby nas skasował. Nie chciał. I tak oto „wynajęliśmy” za darmo na cały dzień motocross’a Paszy! :)
Robimy dalej rekonesans po mieście… bazar, bazar, wszechobecne kozy, kurz, pył (już mi przestał przeszkadzać po miesiącu w Pakistanie) i nagle perełka jak na skalę Skardu. Błądząc uliczkami tego prowincjonalnego miasteczka natrafiliśmy na szyicki kompleks Noorbakhashi Jamia będący repliką świętego meczetu Szyitów z Karbalii w Iraku. Wcześniej obiło mi się coś o uszy, ale na śmierć zapomniałem, że to w Skardu. Przy meczecie, ku dezaprobacie Alicji, uciąłem sobie religijną pogawędkę z jednym z najbardziej aktywnych tam tubylców. Cóż… po około 20 minutach słabego argumentowania, jakim to wspaniałym odłamem religijnym są Szyici stracił argumenty. Pogrążył się już zupełnie kiedy powiedział, że Bin Laden i Saddam Husajn byli Sunnitami i to dowód na to, że wszyscy Sunnici są źli. Cóż… Do tego wątku też jeszcze dziś wrócimy.
W południowym skwarze wdrapaliśmy się na skałę, gdzie miał być fort… i pewnie był… kiedyś. Dla widoku było jednak warto wdrapać się na Karpocho… w dole ujrzeliśmy Skardu i jeszcze czystą rzekę Indus (stosunkowo niedaleko swego źródła). Dalej błądząc uliczkami miasta trafiliśmy na boisko do polo i mecz. Nigdy gra ta mnie nie fascynowała, ale powiem szczerze, że widząc ją pierwszy raz na żywo byłem pozytywnie zaskoczony.
Dalej sobie błądzimy uliczkami Skardu i nagle oczom mym ukazuje się napis PIZZA! „Alicja, choć idziemy na pizzę!” – zagaduję pełen werwy. W odpowiedzi słyszę: „Andrzej, tutaj pizzę?!” Na co odpowiadam: „Tak, tak… wiem, ale może być właśnie zabawnie!” I poszliśmy! Skomentuję krótko – nie umiem powiedzieć, jak ta pizza smakowała, ale na pewno była to najostrzejszą, jaką jedliśmy, stąd całkowity brak wyczucia smaku! Przepaliło nas na wskroś! Początkowo zamawiając do niej po małej Coli, skończyło się na wielkiej butli king size i jeszcze nie starczyło, aby ugasić pożar. „No co, miało być śmiesznie… i było” ;)
Wracając na nocleg już późnym popołudniem trafiliśmy na Hiszpanów z Fairy Meadow. Jak się okazało, sponsor chłopaków był na tyle usatysfakcjonowany ich wynikami (pobity rekord świata w moto-glaiding’u do wysokości 7800m npm), że pozwolił im zostać w Pakistanie jeszcze tydzień dłużej. Pogawędziliśmy chwilkę i umówiliśmy się na dzień następny na kolację. Dla nas to zaszczyt! :)
I tak oto przepaleni pakistańską pizzą, czekaliśmy na dzień następny, który był dla nas niewiadomą. Jednak tuż przed spaniem dostaliśmy smsa od Pashy: „Hej, to o której chcecie ten motor?” Stało się więc dla nas jasne, że pakistańska gościnność i bezinteresowność może silnie konkurować z wcześniej nam poznaną kurdyjską czy irańską.
Jakoś tak się składa, że motory, które pożyczamy w Pakistanie są motocrossami, co wcale nam nie przeszkadza biorąc pod uwagę kondycję tutejszych dróg i zewsząd otaczające nas góry, ale jeżdżąc nimi ciągle budzimy zainteresowanie. W tym przypadku nie było inaczej. Motor Pashy to śliczna żółta crosóweczka, jak się potem okazało nie miała jednak sprawnych przednich resorów… znów było wesoło, ale na pewno nie Alicji ;)
Poinstruowani przez Pashę, co gdzie jak i którędy wyruszyliśmy w drogę. Przed tym jednak Pasha podskoczył na stację benzynową i dotankował motor i odparł z uśmiechem: „Macie pełny bak. Na wszelki wypadek, żeby Wam nie brakło.” Chyba jasne jest, że żadnych pieniędzy nie chciał przyjąć. Prawie się na mnie obraził, jak mu to zaproponowałem.
Jedziemy, jedziemy, jedziemy… kurz, pył, koleiny, ciężarówki z ziemią – „Cholera co jest?” pytam się w myślach. Chwilę potem stało się dla nas jasne, że nad jeziorem Sandpara, gdzie się udawaliśmy, budowana jest właśnie tama. Bynajmniej nie popsuło nam to zabawy, a mi już na pewno. Był motocross, piękne góry, droga pełna wybojów i kobieta – czegóż więcej można pragnąć? Obiadu? Był i obiad, a raczej biwak nad jeziorkiem z rzeczy, które sobie przywieźliśmy. Pakistańczycy ze zdziwieniem na nas patrzyli, jak wyciągamy maszynkę do gotowania, robimy sałatkę, kurczaka i gotujemy ziemniaki, a potem dodajemy do nich masełko.. Niebo w gębie na łonie natury!
Jezioro Sadpara jest bardzo ładnie położone, a my zatrzymaliśmy się w miejscu przy małej przystani, gdzie można sobie wynająć łódkę i popływać po jeziorku. Zupełnie tego nie planowaliśmy, ale pożyczając nóż od gospodarza, zagadałem go, czy nie zna kogoś, kto ma jeep’a i mógłby nas następnego dnia podwieźć do {joomplu:1270}początku naszego trekkingu. Miał – tak więc, wymieniliśmy się numerami, ustaliliśmy cenę i cieszyliśmy się już na trekking na Burji La, skąd podobno można zobaczyć K2. Pojeździliśmy jeszcze trochę motorem Pashy, potem zawiozłem Alicję pod hotel i udałem się do domu Pashy, aby oddać mu motor. Nie spodziewałem się, że potrwa to długo, ale gościnności pakistańskiej czasem nie da się przewidzieć i po kilku chwilach już byłem ugoszczony w pokoju Pashy, uraczony pysznym sokiem i sałatką. Zeszło ponad godzinę, a Alicja w tym czasie czekała na mnie, bo mieliśmy iść razem na kolację z Hiszpanami od moto-glidu no i trzeba było zrobić zakupy. W końcu, jak już poznałem całą rodzinę Pashy, odwiózł mnie on do hotelu i udaliśmy się z Alicją na zakupy, a potem na kolację.
Z Hiszpanami umówiliśmy się dość luźno. Mieliśmy przyjść do nich do hotelu koło 19, ale trochę nam zeszło. Przyszliśmy więc spóźnieni i pytając o nich na recepcji, usłyszeliśmy, że ich niema. Spadł nam kamień z serca! Chyba poszli bez nas! Myśleliśmy, że wyplątaliśmy się z kłopotliwej sytuacji, bo idąc do nich stwierdziliśmy, że razem mamy około 5 dolarów, a tu przed nami kolacja. W drodze zaczęliśmy szukać jakichś pieniędzy, które mogły być poukrywane po kieszeniach – nic nie było, więc brak Hiszpanów sytuację nam rozwiązywał. Nie wyjdziemy na biedaków. Już zaczęliśmy się wycofywać z hotelu, gdy w bramie wejściowej spotkaliśmy rozbawianych Hiszpanów wracających do hotelu. Okazało się, że południowa krew i spóźnianie się to nie mity, więc chwilę potem z drżącym sercem bez pieniędzy poszliśmy na kolację. Zastanawialiśmy się tylko, czy to będzie super wypasiona knajpa czy taka, gdzie za 2$ od osoby będzie można coś zamówić (bo w Paku o takie też nie trudno). Zamówiliśmy najtańsze potrawy bez picia i trochę się uspokoiliśmy. Zaczęliśmy wyluzowani podpytywać ich o szczegóły pobicia rekordu świata – gdzie, kiedy, kto etc. Wieczór spędziliśmy bardzo miło, a Hiszpanie i jeden Belg, jak się potem okazało wcale nie byli bufoniastymi zawodowcami, a bardzo wyluzowanymi i otwartymi zawodowcami. Super ludzie! Powymienialiśmy się adresami, a na koniec główny sponsor zapłacił całość rachunku nas wszystkich. Ależ sobie pluliśmy w twarz, że zamówiliśmy najprostsze jedzenia, a można było się tak najeść ;-) Hehe!
Następnego dnia rano oczywiście nasz jeep się spóźnił. Przed wyjazdem wszyscy nas pytali, czy nei potrzebujemy przewodnika, bo nie ma znaków na trasie, bo choroba wysokościowa, bo drapieżne niedźwiedzie. Cholera jasna, nie chcemy żadnego przewodnika! Dojechaliśmy do miejsca, z którego mieliśmy zacząć nasz trekking i zatrzymaliśmy się na herbatkę u przydrożnego gospodarza. Ten, wczoraj wrócił z miasta i jeszcze nie uprzątnął całego bałaganu, jaki zostawił niedźwiedź, gdy wdarł się do jego kuchni. Odciski wielkich łap były wokół dość wyraźne, uszkodzona ściana i bajzel wokół posiadłości też dość dobitnie świadczyły o tym, że niedźwiedź był ich autorem. Hmm…
Zapłaciliśmy za herbatę, zapłaciliśmy kierowcy za podwiezienie, a ten pożegnał nas słowami – „No to powodzenia! Teraz jesteście tylko Wy, góry i niedźwiedzie. Miłej zabawy!”
Lekko odrętwiali tym wszystkim ruszyliśmy na trekking i… a nie… reszty dowiecie się w następnym odcinku! :)
Napoje gazowane i alkohol wzmacniają uczucie palenia po ostrym :)