Byliśmy w czterech krajach, gdzie jest tzw. język tonalny. Najpierw był chiński, potem laotański, wietnamski i na koniec tajski. Przyjeżdżając do obcego kraju, zawsze staramy się nauczyć jak najwięcej, lub przynajmniej zwrotów grzecznościowych. Czasem jednak odbijamy się od ściany. Od Muru… Berlińskiego.
Tajlandia to kraj, w którym odnieśliśmy już drugie fiasko językowe. Za pierwszym, jak i za drugim razem totalne zero. Nic, null, jeśli chodzi o język. Nawet wymówienie słowa Bangkok nam nie wychodzi.
Haa, a ile razy zatrzymujemy się w sklepie 7/11, żeby kupić sobie HOT-DOGa, to nas pytają po trzy razy o co nam chodzi. Kończy się tym, że musimy pokazać palcem na parówkę i zrobić gest wkładania jej do bułki, a potem gryzienia całości. Tak, tak… mowa ciała i język gestów działają :)
No rzesz diabli nadali! O co kaman? Czy oni są wszyscy w zmowie i nas nie rozumieją czy tajski jest faktycznie tak trudny? Pocieszcie nas i powiedzcie, że Wy też macie z tym językiem takie problemy…