Święta minęły w dość tradycyjny sposób, może poza faktem, że pierwszego dnia Świąt zamiast spotkać się z rodziną, spotkaliśmy się ze znajomymi Polakami na plaży w celu usmażeniu kilku kangurów oraz przypieczeniu swoich ciał.
Atmosfera była iście nieświąteczna (jak dla nas), ale ciekawie było popatrzeć, jak w tym okresie roku zachowują się mieszkańcy Sydney. Kobiety w bikini, czasem bez ;) mężczyźni w kąpielówkach i z czapkami Św. Mikołaja. Do tego garść dzieci, zapach grillowanego mięsa i ogólna atmosfera „wyluzowania”, która i nam się udzieliła.
Plaże (jak i parkingi, darmowe campingi) w Australii mają często infrastrukturę grillową, do której w tym szczególnym dniu były spore kolejki. My czekaliśmy ok godziny, ale w tym czasie z ciekawością przyglądaliśmy się tym wszystkim potrawom, które były wrzucane na grilla przez przedstawicieli dziesiątek narodowości. Hindus, Chińczyk, Marokańczyk, Jordańczyk, Polak, Włoch, Francuz, Grek, Nowogwinejczyk, Rosjanin, Koreańczyk etc. etc. etc. Wymieniać można długo, ale zwykle każdy miał coś dziwnego i stojąc w tej kolejce można było zagaić rozmowę w sposób: „A cóż to za potrawa?” i zaczynały się opowieści i wychwalanie swoich narodowych potraw.
Czas nam leciał dość szybko tym bardziej, że w polskim gronie umilaliśmy go sobie… grą w karty – padło na Makao. Reguły owej gry każdy z nas znał inne, więc trzeba było je trochę uśrednić i pójść na liczne kompromisy ;) Oj dobrze było się tak spotkać w większym gronie i pogadać swobodnie, tak aby każdy rozumiał dobrze kontekst poruszanych tematów i żeby nie trzeba było wszystkiego tłumaczyć mówiąc: bo w Polsce to mamy taki film albo bo w latach 80-tych w Polsce to… itd. Tego nam zdecydowanie brakowało.
Święta minęły, a my zastanawialiśmy się gdzie dalej jechać. Planowaliśmy Sylwestra spędzić na jakiejś pustyni, ale nasze możliwości poruszania się po kraju ograniczyła dość szybko natura, a dokładnie mówiąc powódź, która nawiedziła wschodnią część Australii. Poza tym nie będziemy ukrywać, że w domu Dominiki i towarzystwie jej oraz jej Mamy było nam bardzo dobrze. A że niedługo miał być Sylwester, a my byliśmy w Sydney, czyli mieście które słynie z najlepszych pokazów noworocznych sztucznych ogni, stwierdziliśmy/ulegliśmy namowom, aby zostać tutaj dłużej.
Dominika jako osoba bardzo hmm… adventurer (poszukująca przygody) wymyśliła, że Sylwestra będzie spędzać na kajakach pływając z grupą znajomych po Sydney Harbour, a w dodatku znała świetną miejscówkę na oglądanie fajerwerków. Ten pomysł bardzo nam się spodobał i chętnie daliśmy się przekonać, aby do Sylwestra zostać w Sydney. Wygrzebaliśmy z przepastnego garażu jej Taty dwa kajaki (i wcześniej testując je w przy jednej z plaż w North Sydney) dołączyliśmy do grona sylwestrowych kajakarzy.
Szczerze musimy przyznać, że to był jeden z najciekawszych Sylwestrów w naszym życiu. Po pierwsze, że w Australii. Po drugie, że ludzie którzy na niego przyszli byli w podobnym typie do nas, czyli nie interesowały ich nadęte imprezy, czy siedzenie w jakimś pubie. Po trzecie, towarzystwo było super otwarte i bardzo zróżnicowane pod kątem kulturowym (mi najbardziej podeszły rozmowy z Hindusem, Jordańczykiem i Australijczykiem, bo wszyscy pracowali w IT i mogliśmy się wymienić ciekawymi spostrzeżeniami). Po czwarte, nie musieliśmy się tłoczyć od wczesnych godzin porannych, aby mieć dobre miejsce na obejrzenie fajerwerków. Po piąte, jeszcze nigdy w życiu nie witaliśmy Sylwestra na wodzie, nie mówiąc o kajaku. Było bardzo śmiesznie i na pewno będzie to niezapomniane wrażenie, bo znaleźliśmy się w samym centrum akcji i siedząc w kajakach czuliśmy się jak w kinie bujając się delikatnie w takt subtelnych fal wód Sydney Harbour. Było przednio!
Dnia następnego po raz ostatni plaża w Sydney, ostatnie chwile z Dominiką. Na pożegnanie wybraliśmy turecką knajpkę. Spotkaliśmy się z Dominiką w Goreme, czyli w sercu Kapadocji, więc turecki akcent był wyborem dość oczywistym. Tureckie smaki zbudziły nasze wspomnienia i chwile sprzed półtora roku, gdy przypadkiem na siebie wpadliśmy. Objedliśmy się jak szaleni i ze smutkiem czas było się pożegnać. W końcu musimy ruszyć tyłki z Sydney i ruszyć ku przyrodzie i przygodzie zarazem. Gdzie? Tego jeszcze sami nie wiemy. Wyjdzie w praniu. Może odkładana pustynia, może góry, może Parki Narodowe Victorii. Hmm..