„Tak się kiedyś zwiedzało Angkor Wat w Kambodży” – przeszła mi przez głowę myśl, gdy wpakowaliśmy się rowerami w jakieś cierniste chaszcze, zwiedzając świątynie Baganu w Mynamarze.
Ananda Pahto, Shwesandaw Paya, Minalang Kyang, Pitaka Taik, Pahtothama, Bupaya, Buledi, Dhammayangyi Pahto – nie, to nie są nazwiska myanmarskich aktorów, ani nazwy chorób, czy związki chemiczne. To brzmiące jak magiczne zaklęcia nazwy kilku świątyń Baganu.
Jak mam o tym wszystkim co tu widzimy napisać? Nie wiem. Po raz kolejny w Maynmarze brakuje mi słów, żeby coś opisać i trafnie opowiedzieć o swoich wrażeniach. Bagan to kolejne miejsce, które jest wyjątkowe i niepowtarzalne pod względem historii, architektury, rozmiaru i atmosfery. Mimo, że znajduje się na szlaku największych atrakcji Myanmaru i mnóstwo tu turystów, można znaleźć miejsca, gdzie nie ma nikogo.
Świątyń jest tyle, że spędzić trzeba by tu chyba rok, żeby je wszystkie zobaczyć. Na obszarze 40 km kwadratowych znajdowało się niegdyś ponad 4000 świątyń. Po najazdach mongolskich pod koniec XIII wieku, zostało ich może ponad 2 tysiące. Ile dokładnie jest tych świątyń dziś? Trudno ocenić. Różne źródła podają sprzeczne informacje. Każda świątynia ma nadany numer, żeby łatwiej było ją znaleźć. Widziałam, numer 2156, więc wygląda na to, że jest ich co najmniej tyle.
Niektóre ze świątyń, z reguły te największe i najciekawsze są w miarę dobrze zachowane, ale to właśnie tam ściągają tłumy turystów, a sklepikarze i handlarze obnośni nie dają spokoju. Młode dziewczęta chętnie opowiadają o historii zabytków i o znajdujących się w nich ciekawych miejscach. Są przemiłe i uśmiechnięte, ale po jakimś czasie zapraszają do zakupów pamiątek w swoim sklepiku, a cena wywoławcza kilkakrotnie przewyższa wartość towaru… Czar pryska.
Główne świątynie jak Ananda Pahto z wielkimi, złotymi posągami Buddy, czy Pagoda Shwesandaw, z której rozciąga się piękny widok na okolicę, robią oczywiście wrażenie. Jednak pierwszy dzień zwiedzania poświęcamy małym, zapomnianym, obrośniętym chaszczami świątyniom. Krążymy rowerami po wąskich ścieżkach, niejednokrotnie zakopując się w piachu i próbując dotrzeć do stojących wśród pól pojedynczych pagód lub małych kompleksów. Niektóre z nich kryją w sobie prawdziwe perełki: kolorowe freski, wizerunki Buddy, a czasem można znaleźć małe schodki prowadzące prawie na sam szczyt pagody.
Dojeżdżamy do małego kompleksu świątyń, ale nie dajemy rady dostać się do środka. Całość jest tak porośnięta rozmaitą roślinnością, że nie sposób się przez to wszystko przedrzeć bez maczety. Sporo tu też ciernistych krzaków, a jeden z nich wplątuje mi się w koło roweru… Słyszeliśmy już dużo o wielokrotnym łapaniu gumy w czasie rowerowych wycieczek po Baganie. Rowery są kiepskiej jakości, a ciernie naprawdę kłujące i drogi pełne ostrych kamyków. Jeśli nie złapałeś gumy, to nie byłeś w Baganie, chciałoby się powiedzieć.
Wiele osób porównuje świątynie Baganu do Angoru w Kambodży. W rzeczywistości atmosfera tych dwóch miejsc różni się bardzo. W Angkorze wszystko jest o wiele bardziej zorganizowane „pod turystę”, a tu, oprócz najpopularniejszych świątyń, można zapomnieć o tym, że jest się w zabytkowym kompleksie archeologicznym. Jeżeli wyjedzie się poza Stary Bagan, to można zobaczyć, że obok ponad tysiącletniej pagody toczy się normalne życie: rolnik pracuje w polu, jego żona coś gotuje, a dzieci bawią się na podwórku. Nie ma też sprzedawców pamiątek.
Wyobrażam sobie, że niesamowitym przeżyciem jest przelot balonem nad świątyniami Baganu o świcie. Przyjemność ta jednak kosztuje obecnie 290USD od jednej osoby… Firmę, która oferuje te przeloty prowadzi Australijczyk, więc w tym przypadku pieniądze od turystów raczej w małym stopniu zasilają lokalną gospodarkę…
Chyba wolę dać zarobić miejscowym i posiedzieć sobie wieczorem w lokalnej knajpce o pikantnej nazwie „SPICE” (prawie naprzeciwko guest house’u Winner) przy sałatce z kiszonych liści herbaty i smażonych bananach na deser. Tym bardziej, jeśli stół ten dzieli się z sympatycznymi Polakami, których tu przypadkiem spotkaliśmy :)
Lot balonem i zapomniane zarośnięte świątynie przypominają mi Kapadocję i Goreme, w którym spotkałem Andrzeja na początku waszej podróży :) Lipiec 2009, ależ ten czas leci
Sympatyczni Polacy, właśnie zdrenowali kolejną puszkę Tyskiego i grzejąc sie przy kominku (na dworze -20) ciepło wspominają innych sympatycznych Polaków spotkanych w Bagan;)
Zaraz spróbujemy Was nawiedzić na fejsie:)
baj de łej, wszystko OK mamy nadzieję?
pzdr,
Polska, Opole:)
Asia i Paweł.
ps. zaproszenie ciągle aktualne!
Tak, wszystko OK i na pewno do Was wpadniemy na te kiszone liscie :)
Grzesiek – uciekły nam myśli dokładnie w tę samą stronę :) Moze jeszcze nam sie uda skrzyzowac nasze szlaki?
Prawie Opolanie, bardzo dziękujemy za zawitanie tutaj. -20… to prawie tak jak w birmańskich autobusach, nie? ;) wiecie, że dalej wozimy ze sobą te dwie gazety – są strasznie wymiętolone, ale jeszcze farba nie puściła ;) przejdą w dobre ręce niedługo :)
Z zaproszenia skorzystamy… przyjdzie i czas na „Opole”!
Pozdrawiamy!
Balony… Kapadocja… ech… chetne tam kiedys wroce :)
Cena lotu balonem odstrasza, ale bezwzględnie warto. Magiczne przeżycie i tak na serio jedyny sposób na zobaczenie rozmachu Bagan i tego, „co artysta miał na myśli”. No i już nie przesadzajmy z tym kto na tym zarabia. Cała obsługa naziemna licząca kilkanaście lub kilkadziesiąt osób to obywatele Myanmaru. Dasz zarobić Australijczykowi, chłopaki dostaną pensję. :-).
Rozumiem Twoje zdanie, jednak dalej trudnoby mi bylo wydac 200usd na lot balonem majac swiadomosc, ze jednak to obcy biznes. Inna kwestia to fakt, ze w tej podrozy nie mozemy sobie pozwolic na 400 usd wydatek jednego dnia. Pieniadze przybywaja z dnia na dzien na zasadzie pasywnego dochodu, a nadwyzka tez sie kurczy. Ty rozumiem leciales? Masz jakies zdjecia z gory? Podzielisz sie tymi widokami? :)
Ach,jaki ten Andrzej jest zarozumialy.Nie jest dobrze jak ktos spedza kilka tygodni w jakims kraju i mysli ze wie o nim wszystko i nikt inny nie moze wiedziec lepiej :-) Moze jak sie przeistoczy z niskobudzetowego bakpakersa w prawdziwego podroznika to sie mu charakter odmieni – czego mu bardzo zycze!
Andrzeju, nadal nie rozumiem poglądu „skoro obce to nie zapłacę”. :-). Do Angkor Wat też w takim razie nie powinieneś wchodzić, bo zdaje się, że to japońska fundacja wygrała przetarg na zarządzanie obiektem. A że drogo to pełna zgoda. Ja na szczęście nie płaciłem, bo przywiozłem 15 klientów i wycisnąłem od nich darmowy „bilet” dla mnie. Mam zdjęcia. Jak się mam podzielić? :)
Marku, mam wrazenie, ze zbyt sprawe generalizujesz. Tekst jest o Bagan, a nie o calym swiecie. A Myanmar jest specyficznym krajem. Mysle, ze wlasciciel tej firmy baloniarskiej musi miec permit na tego typu usluge, a permit wydaje wiadomo kto… nie mam zadnych na to dowodow, ale tez nie mam zludzen, ze mogloby byc inaczej.
Nigdy nie twierdzilam, ze absolutnie i bez wyjatkow przestrzegam zasady „skoro obce to nie zaplace”.
Nie porownywalabym tez Angkoru, na zwiedzanie ktorego moze sobie pozwolic wileu turystow, do lotu balonem nad Bagan, ktory jest mimo wszytsko luksusowa wycieczka, na ktora stac niewielu. Mnie nie stac, wiec nie polecialam i tyle. Oczywiscie, ze Ci zazdroszcze, ze Tobie sie to udalo :)
Odniosłem wrażenie, że Andrzej wyznawał zasadę, że skoro Australijczyk zarabia to źle, a jeśli tubylec to dobrze. O byłej juncie wojskowej chyba nie było mowy, chyba że źle zrozumiałem. Pod innym wpisem z Birmy też Wam napisałem, że na wszystko tam trzeba mieć pozwolenia. Śpiąc w „prywatnym” guesthousie gdziekolwiek w tym kraju też zasilacie budżet rządu, bo ten prywatny właściciel też musiał dostać pozwolenie na prowadzenie działalności, płaci podatki etc. To, że można jeździć po kraju bez wspomagania rządu to mit wymyślony przez Lonely Planet. Najlepiej więc politykę zostawić politykom i starać się pomóc tym dobrym skoro na złych nie mamy wpływu. No i pamiętajmy, że przynajmniej na razie przemysł turystyczny to drobniaki w kieszeni byłych generałów więc nie przejmumy się aż tak strasznie. Zazdroszczę Wam Birmy. Tak bardzo, że wracam w marcu na długie dwa lata jeśli dobrze pójdzie :-). A póki co przesyłam pozdrowienia z nudnej Malezji. :-)
Nie słyszałem o Japończykach w Angkorze, ale jeśli faktycznie tak jest, to mimo wszystko przykład nie jest odpowiedni.
Angkor jest odrestaurowywany m.in..
za pieniądze z biletu (bodajrze 25% ceny), więc lokalsi dostają coś w
zamian – lepszy i ładniejszy Angkor = więcej turystów = więcej
możliwości dla nich, aby stworzyć sobie SAMEMU miejsce pracy.
Polityke lubie i jak mam cos do powiedzenia, to nie widze powodu, aby milczec ;)
Konczac chyba juz temat przesylam pozdrowienia z tetniace zyciem bangkoku :)