Z Kaszgaru wybraliśmy się w stronę Hotan na niedzielny bazar, który przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania. Tym samym postanowiliśmy dalej przemierzać trasę Jedwabnego Szlaku, na którym znajdujemy się juz od kilku miesięcy i powoli zmierzamy do jego końca.
Zanim jednak do Hotanu dojechaliśmy czekał nas cały dzień drogi w autobusie. Carlos nie przyjmował do wiadomości możliwości jechania stopem, a my mu obiecaliśmy, że rozdzielimy się dopiero w Golmud, więc obietnicę ciężko było złamać – pojechaliśmy autobusem i tak na prawdę nic by w tym nie było nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, iż nasz autobus był pełnoletni i… hehe, a to za chwilę.
Zacząć muszę od drogi, która przez całą swoją długość powinna mieć co 100 metrów znak, który ostrzega przed nierównościami na drodze. Połączywszy to z nadmiernie (!!) miękkim zawieszeniem, efekt był takie, że autobus skakał i kiwał się jak najlepsza huśtawka. Przez pierwsze pół godziny mieliśmy z Alicją świetną frajdę, ale nasze dziecinne uśmiechy stygły, gdy patrzyliśmy na przerażonego Carlosa, który czuł swoim szóstym zmysłem, że coś się stanie! Nie mógł się mylić ;) Po prawie trzech godzinach bujania nagle coś gruchnęło, a nasz autobus zaczął nagle zjeżdżać w prawo do rowu. „Cholera jasna, wykrakał” – pomyślałem. Kierowca autobus opanował i zatrzymaliśmy się na pustynni. Wokół tylko piach. Brak samochodów, ludzi. Tylko równa linia oddzielająca niebieskie niebo i żółte połacie piasku :) Ślicznie! Po chwili tę idyllę przerywa głos Carlosa, który wraca ze wstępnych oględzin do autobusu: „Oh me puta!” – woła od drzwi. Uszy postawiłem na baczność, bo takie słowa w jego wykonaniu to rzadkość i tłumaczyć mi ich tu nie wypada. „Urwało nam się koło, a oni próbują to związać jakimiś cienkimi drucikami! Ja dalej nie jadę tym autobusem” – kończy Carlos. Hmm… znamy Carlosa już od ponad dwóch miesięcy, więc wiemy, że gorącokrwisty Latynos często wyciąga pochopne wnioski z zaistniałych sytuacji. Alicja wysyła mnie na zwiady. Idę obadać sytuację i śmieję się w duchu, gdy widzę, co dzieje się pod autobusem. Kombinerki, zwój jakiegoś drutu i naderwany wahacz. Chłopcy jednak robią to na tyle sprawnie, że jestem pewien, iż to nie pierwszy ich raz. Chwilę potem jedziemy dalej, a Carlos co jakiś czas nakreśla nam katastroficzne wizję dotyczące naszego autobusu ;) Na prawdę bardzo lubimy naszego latynoskiego przyjaciela :)
Dojeżdżamy do Hotanu, miasta położonego o jeden dzień drogi od Kaszgaru. Jest ono atrakcyjne z trzech względów:
- 90% mieszkańców stanowią Ujgurzy,
- najlepsze miejsce na Ziemi, aby nabyć jadeit w każdej postaci i fazie obróbki
- w niedziele rano miasto to zamienia się w największy bazar w Azji Centralnej.
Przed wyjściem rano na miasto zastanawialiśmy się, czy znajdziemy ten bazar. Śmiech! Cale centrum miasta zamieniło się w jeden ogrooomniasty bazar. Kilkanaście długaśnych ulic – ciężko tego nie zauważyć ;) Zaczęliśmy od części z jadeitami. Cala jedna ogromna ulica była zastawiona straganami z jadeitem począwszy od malutkich kamyczków, poprzez kilkudziesięciokilowe głazy, a skończywszy na gotowej biżuterii. Łaziliśmy oślepieni tymi kamykami, poczyniliśmy pewne zakupy świąteczne i zaczęliśmy penetrować kolejne ulice. Garnki, przybory kuchenne, armatura, piece, krzesła, stoły i inne meble, przeróżne rodzaje owoców, przyprawy, mięso pod każdą postacią i w końcu trafiliśmy na kury, kaczki, króliki, ale cięgle nie mogliśmy znaleźć tego, co było naszym głównym celem. Przy okazji zgłodnieliśmy – Carlos wciągnął jakąś zupę z makaronem, ale nam ona nie pasowała. Szukaliśmy dalej. W końcu Alicja dojrzała ciekawie wyglądające ciastka i zapodała mi temat! Heh… i kto to ciastko kupił? No, ja, na moją zgubę! Wyglądały one trochę jak nasz sernik. Delikatnie przypieczone od góry – trzy warstwy, w tym środkowa biała. „Rany, jak ja dawno nie jadłem sernika” – pomyślałem. Analizuję, czy to możliwe tutaj – no tak, kóz dużo, owiec też, {joomplu:1641}krowy też są. Ujgur sprzedawca. Możliwe, więc że ma i ser. Wącham, pachnie czymś słodkim, ale coś mi nie pasuje. Jakiś dziwny ten ser. Decyduję się w końcu i biorę mój sernik. Carlos i Alicja przyglądają mi się z ciekawością, jak zareaguję i czy warto kupić, czy nie. Pierwszy gryz – czuje słodycz. Jest ok. Ciasto też dobre, ale ten ser jakiś dziwny! Co oni z nim robią? Po chwile, gdy ten „ser” ląduję na tylnej warstwie języka już jestem pewien. To nie ser! Otwieram oczy ze zdziwienia, które jasno mówią – moi drodzy, wpuściliście mnie w to kozie gówno! Co prawda, nie było to gówno, ale kozi tłuszcz nasycony cukrem do tak przeraźliwego stopnia, że nie dało się z zewnątrz poznać iż to tłuszcz. To na prawdę najdziwniejszy sernik, jaki kiedykolwiek jadłem. Dodam tylko na koniec, że przemogłem się i męczyłem to pół godziny, ale potem gdy przyszedł czas kolacji nie byłem zupełnie głodny. Tłuszczyk trzymał do rana. Jakoś sobie na pustyni trzeba radzić, co? W końcu Hotan to taka trochę miejska wyspa a wokół piach…
Po przepysznym „obiedzie” w końcu trafiliśmy na trop. Okazało się, że cześć targu, której szukamy jest oddalona o około 3 km od właściwego targu, na którym byliśmy. Wydało się to logiczne. Wsiedliśmy, więc na pakę motorikszy (taka jeszcze nigdy nie jechałem) i popędziliśmy w odpowiednia cześć miasta. Krowy i owce prowadzone ulicą kazały nam sądzić, że trop jest dobry. W końcu motoriksza się zatrzymała, kierowca wskazali nam wejście, zapłaciliśmy po 1Y od gilowy za transport i weszliśmy na ten specyficzny targ, gdzie handluje się wszystkim, co się rusza i jest większe od kaczki i nie większe niż… wielbłąd!!
Aby przejść trzeba było przedzierać się między owcami i kozami, ale warto było. Niestety strasznie nas zasmucił widok, jak przewozi się tam zwierzęta. Jednego faceta trzymającego dwie owce ze związanymi 4 nogami zatrzymałem, a ten z bezzębnym uśmiechem pokazał mi gest podrzynanego gardła :/ Chyba ubił dobry interes i bardzo się spieszył, aby sprzedawca się nie rozmyślił.. Zresztą zobaczcie sami na zdjęciach, co tam się dział.
Pod koniec tej części targu w końcu zobaczyliśmy te zwierzęta, dla których tu głównie jechaliśmy – wielbłądy! Piękne, dostojne, czekające na nowego właściciela. Dwugarbne i jednogarbne, małe i dorosłe, brązowe i białe – przepiękne!
Na koniec jeszcze włożyłem głowę do rzeźni, ale wycofałem się po 5 krokach z odruchem wymiotnym. Alicja i Carlos widząc mój wyraz twarzy, nie próbowali już tam wchodzić. Znów bawiłem się w królika doświadczalnego, myślałem, że będę twardy, a mało się po prostu nie porzygałem… tego się nie da opisać słowami. Wybaczcie.
Wieńczącym ten dzień momentem był spacer po alejce pełnej wyrobów z jedwabiu, jak w końcu na Hotan przystało. Jest to jedno z tych miast na południowej odnodze Szlaku Jedwabnego, w którym zatrzymać się trzeba. Kolejne jak Cherchen czy Charklik już tylko pozwalają podziwiać kolejną atrakcje tego regionu – Pustynie Taklamakan.