Kunming to chińskie miasto, które podbiło serce niejednego turysty. My do nich raczej nie należymy. Mimo to, dzięki pewnemu spotkaniu, zawsze będziemy ciepło wspominać pobyt w tym mieście.
Kunming to miasto wiosny, a przynajmniej taki ma przydomek, nas przywitał raczej jesienną aurą. Było zimno, wiał nieprzyjemny wiatr i zaczynał padać deszcz. Miasto o poranku bynajmniej, nie było senne, w odróżnieniu od nas. Ulice były pełne wściekle trąbiących skuterów, a tłumy ludzi, które wylały się z pociągów napierały na nas zawzięcie. W dodatku znaleźć autobus miejski jadący do naszego miejsca przeznaczenia też nie było łatwo. Na przystanku stał tłum ludzi, ale nikt nie potrafił nam pomóc. Najbardziej zorientowaną osobą okazała się pani sprzątająca chodnik, która na tablicy z dziesiątkami różnych numerów wskazała nam swoją jaskrawozieloną miotłą odpowiedni numer autobusu.
Ogromny, futurystyczny, choć bardzo ciekawy budynek stacji kolejowej zapowiadał jakiej architektury można {joomplu:1780}się spodziewać w centrum miasta. Kunming wydał nam się jedną z wielu chińskich metropolii niczym szczególnym się nie wyróżniającą. W starszej części miasta trafiliśmy na obrazki jakie już znamy czyli, ceglano-drewniane budynki przeznaczone do wyburzenia – na ich miejscu powstaną betonowo-szklane wieżowce, biurowce i apartamentowce. Więcej i wyżej, mocniej i głośniej. Atmosfera dawnych Chin ulatuje wraz z pyłem cegieł wyburzanych starych domów. W centrum miasta dominują kramy, sklepiki, sklepy, markety i centra handlowe poprzeplatane knajpkami i licznymi fastfoodami. Wszystko po brzegi wypełnione młodymi Chińczykami, gorączka zakupów trwa tu chyba cały rok. Pośpiech, tłumy, skutery i smog. Szybkie życie, dobrobyt, rozwój mieszają się z biedą powciskaną w ciemniejsze zakamarki miasta. Pod jedną z pagód spotkaliśmy bezdomną, brudną, młodą dziewczynę oczekującą jałmużny. Obraz, który niczym by nie dziwił gdyby nie czapka na jej głowie, a na niej napis „I love China”. Obraz nędzy i rozpaczy zamienia się w jakąś gorzką ironię.
Zaskoczył nas też widok meczetu w samym sercu miasta. Okazuje się, że mieszka tu spora grupa wyznawców islamu i nie był to jedyny meczet w mieście. Ten, na który trafiliśmy przyozdobiony był niezliczoną ilością małych, kolorowych chorągiewek, które trzepotały radośnie na wietrze. Jest to dosyć dziwne miejsce, bo sama świątynia znajduje się tylko w jednym pomieszczeniu, a cały budynek to jakaś klinika.
Kunming leży w prowincji Yunnan, a Yunnan kojarzy się z herbatą. I słusznie. Sklepików z herbatą nie sposób tu nie zauważyć, są po prostu wszędzie. Jednak nie wchodziliśmy do żadnego z nich, bo od razu poczęstowano by nas aromatycznym napojem, po którym na pewno skusilibyśmy się na jego zakup. A niestety bardziej niż budżet, ograniczone mamy miejsce w plecaku…
Kunming mogliśmy poznać jeszcze z innej perspektywy, a mianowicie z perspektywy jego mieszkańca, który zna najciekawsze zakątki miasta. Przez okrąglutki tydzień pewien obywatel Stanów Zjednoczonych Ameryki, gościł nas w swoim domu.
Grega poznaliśmy przez Couchsurfing. Mieszka on ze swoją rodziną na jednym z nowszych chińskich osiedli. Razem z żoną Gretą, stanowią dobraną parę i z wielką miłością wychowują dwie córki. W Stanach mieszkali na Hawajach i mimo, że nigdy tam nie byliśmy (jeszcze) czuliśmy się w ich domu jak byśmy byli w Ameryce. Taki hawajski akcent w Chinach. Panuje tu bardzo przyjazna atmosfera, jesteśmy traktowani od pierwszych chwil jak członkowie rodziny i tak też się tu czujemy. Po domu kręcą się dwa koty, dwie skrajności pod względem wszystkiego: koloru, charakteru, apetytu…. Ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu biały kot to jakiś „schińszczony” turecki van. Są też króliki, żółwie no i nasz ulubieniec, pudelkowaty pies – Cooper. Nasza niedoskonała wymowa imienia pieska rozśmieszała całą rodzinę, ale to podobno i tak nic, w porównaniu z akcentem francuskim.
Nasz couchsurfingowy gospodarz jest bardzo otwartym człowiekiem, można z nim porozmawiać na każdy temat, jest szczery do bólu, ale potrafi zmotywować do dalszego działania. Jego pasją jest malowanie.
W całym mieszkaniu można podziwiać jego prace, które dumnie wiszą na ścianach. W swojej małej pracowni posiada imponującą kolekcję rozmaitych pędzli dużych, małych, średnich, grubych, cienkich, okrągłych i płaskich. Jest też mnóstwo ołówków, a ja miałam zaszczyt i przyjemność stępić kilka z nich. Greg przy tym jest osobą, która lubi zarażać swoją pasją. Postanowił, że nauczy mnie rysować ołówkiem. Zaczęliśmy od kwiatów. Na początku mój nauczyciel tłumaczył mi jak krok po kroku rysuje się kwiatka. W efekcie powstał rysunek dość koślawy, ale nawet przypominał kwiatka, a pełen entuzjazmu Greg motywował do dalszych działań plastycznych. Wreszcie zabraliśmy się za coraz trudniejsze motywy, a ja zaczęłam „czuć bluesa”. Mimo, że moje rysunki nie były cennym dziełem artystycznym miałam z tego frajdę i cieszyłam się jak dziecko. Pracując, dyskutowaliśmy sobie o ulubionych dziełach malarskich, o ich twórcach i ogólnie o znaczeniu sztuki w naszym życiu.
Nadszedł moment kiedy mój nauczyciel rysunku stwierdził, że powinnam spróbować coś namalować. Rozłożył przede mną kawałek płótna przygotowanego do malowania, do tego dostałam zestaw farb wodnych, nieograniczony dostęp do dziesiątków pędzli i kilka wskazówek. Mój pierwszy obraz powstawał w wielkich bólach twórczych i doskwierał mi brak umiejętności malarskich. W efekcie powstał obrazek-bohomazek, z lekka kiczowaty. Chyba wolę szkicować niż malować. Myślę jednak, że Greg świetnie się sprawdza jako nauczyciel, bo naprawdę ma dar przekonywania, motywowania i potrafi zarazić pozytywnym myśleniem.
Kiedy ja oddawałam się mojej nowej pasji, Andrzej naprawiał różne usterki w komputerze naszego gospodarza, a koty lgnęły do niego jak nie wiem co. Wszyscy byli zadowoleni. Czas mijał nam błogo jak na wakacjach na Hawajach, mimo, że pogoda za oknem przypominała o nadchodzącej zimie.
Greg jako mieszkaniec Kunmingu dobrze wie, gdzie serwują najlepsze chińskie jedzenie, gdzie idzie się na zupę z makaronem z ryżu, gdzie się kupuje dobre pieczywo i ser żółty, gdzie się je pączki itd. Oczywiście podzielił się z nami wiedzą o kulinarnych atrakcjach miasta i oprowadził nas po najlepszych knajpkach Kunmingu. Zawsze było pysznie i tanio, ale i tak najbardziej smakowały nam domowe naleśniki Grety z syropem klonowym :) Znów akcent hawajski.
Ogólnie rzecz biorąc Kunming z perspektywy jego mieszkańca wydał nam się jednak przyjaznym miastem. Gdybyśmy chcieli zostać tu na dłużej, to pewnie trzeba by znaleźć sobie jakąś pracę. A jaką pracę można dostać tu od ręki, jeśli jest się obcokrajowcem i zna się język angielski? Oczywiście można uczyć angielskiego w jednej z dziesiątek prywatnych szkół języków obcych, które powstają tu jak grzyby po deszczu. Ale czy na pewno nasza znajomość tego języka jest na takim poziomie, że moglibyśmy go uczyć innych? Mieliśmy okazję to sprawdzić na „interview” w pewnej nowopowstałej szkole. Byliśmy tam raczej w charakterze gości-obserwatorów. Okazało się, że właściwie nie ważne w jakim stopniu zna się angielski, bo wszyscy, którzy przyszli na spotkanie, zostali zatrudnieni. Szkoła startowała za miesiąc, a nauczycieli brakowało. Właściwie żadna z osób nie posiadała przygotowania pedagogicznego, a niektóre z nich robiły podstawowe błędy zarówno w mowie jaki i w piśmie. Z jednej strony ucieszyliśmy się, że tak łatwo dostalibyśmy pracę, a z drugiej myśleliśmy o tych Chińczykach, którzy trafią w ręce mniej kompetentnych nauczycieli. Ale skoro brak kadry… „na bezrybiu i rak ryba” jak to się mówi. Właścicielka szkoły chyba zdawała sobie z tego sprawę. Tak na marginesie okazało się, że Pani Dyrektor jest wielką fanką i znawczynią herbaty, a my zostaliśmy uraczeni przez nią tym niezwykłym napojem. Mieliśmy okazję zobaczyć jak taką herbatę się przygotowuje. Jest to sztuka, to ceremonia przelewania, mieszania, przecedzania i nalewania tego niezwykłego płynu, tak aby z liści herbaty wydobyć to, co najlepsze. Przyrządy używane do jej sporządzania też są bardzo ciekawe i z wielkim zainteresowaniem obserwowaliśmy jak wprawne, małe chińskie rączki gospodyni radzą sobie z tymi wszystkimi dzbanuszkami, sitkami, łyżeczkami i drewnianymi pałeczkami. Wreszcie herbata wylądowała w malutkich czarkach, gotowa do skosztowania. Była naprawdę niesamowicie aromatyczna.
Mimo wszystko, nie mieliśmy zamiaru zostać w Kunmingu na dłużej, a ponieważ wiza chińska powoli zaczynała nam się kończyć trzeba było ustalić dalszy plan działania. Wybór padł na Birmę. Słyszeliśmy, że jest możliwość wjazdu do Birmy lądem, właśnie od strony Chin. Informację trzeba było sprawdzić i w tym celu udaliśmy się do konsulatu birmańskiego. Tam dowiedzieliśmy się, że taka możliwość rzeczywiście istnieje, ale w tym momencie przejście graniczne w Ruili jest zupełnie zamknięte dla wszystkich do odwołania. Szkoda, wielka szkoda. Nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że w regionie przygranicznym kilka miesięcy temu wybuchło powstanie i junta zdecydowała region odciąć od świata i zrobić porządek. No cóż, w takim razie Święta Bożego Narodzenia spędzimy w Laosie, a do Birmy wjedziemy może później, od strony tajskiej.
W Kunmingu znajduje się też konsulat wietnamski i postanowiliśmy od razu wyrobić sobie wizę. Złożyliśmy podania, uiściliśmy opłatę i pozostało nam czekać kilka dni, tym bardziej że akurat trafiliśmy na weekend. Czas oczekiwania na wizę umilaliśmy sobie wypadami do parków, których jest tu kilka. W każdym dzieje się coś ciekawego, ale o tym już pisaliśmy. Imponująco wygląda park nad jeziorem za miastem. Można tu spędzić cały dzień spacerując, obserwując Chińczyków, karmiąc ptaki, zjeść mięsko z grilla, można popływać małą łodzią motorową, wjechać kolejką lub wdrapać się na pobliskie wzgórze. My ograniczyliśmy się do spaceru i odpoczynku na ławce, korzystaliśmy z ciepłych promieni słońca, które wreszcie wyszło zza chmur. Knuliśmy już plan jak przekroczymy granicę chińsko-laotańską, ale wcześniej czekają na nas zapierające dech w piersiach widoki na tarasy ryżowe Yunnanu! Jeszcze zupełnie nie komercyjne!!! Ale ich zegar już głośno tyka… infrastruktura wokół zaczyna się budować.
Witam i my chcemy wybrac sie w grudniu do kunming i slyszelismy iz tam mozemy sie opalac bo ja tak mam zalecone wygrzewanie sie i lezakowanie ja jestem po operacji bay-passow i po radioterapii raka prostaty.gelson3+4 i mosze sie wylegiwac i prosilbym serdecznie o dorade czy tak w rzeczywistosci w kunming jest lub prosze o prade gdzie i do jakiego kantonu sie udac by opalac i ze by bylo dobrze mdziekuje i czekam,pozdrawiam.
Zima w Kunmingu nie pozwala na opalanie się. Jest słonecznie, ale raczej chłodno.
Proponuję zjechać autobusem w bardziej tropikalną część na południe od Kunmingu. Na mapie proszę szukać miejscowości Mengla i regionu Xishuangbanna. Nie daleko od granicy z Laosem. A i sam Laos na grudzień jest fantastyczny, szczególnie okolice Luang Prabang – jest ciepło, można się opalać, ale tez sporo atrakcji wokół. Proszę jednak pamiętać, ze to szczyt sezonu i okres świąteczny, więc sporo turystów.
Hej, o jakim parku mówisz nieopodal Kunming gdzie można spędzić cały dzień?
Pozdrawiamy jeszcze z Tajlandii